Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szone pomosty, na obdarte reje, na martwy kadłub ogołoconego stateczku, który nie miał już nigdy zaznać życia na morzu. Mrok lasu spływał na niego, ponury jak całun. Krzewy rosnące na wybrzeżu uderzały lekko gałązkami o przód szkunera, a zwisająca kiść drobnych, brunatnych kwiateczków kołysała się tam i sam nad szczątkami windy kotwicznej.
Towarzysze Hassima stanęli załogą w starym kadłubie; Jörgenson, któremu powierzono dowództwo, kręcił się po pokładzie od baku do rufy, milczący, troskliwy i wierny powierzonemu sobie statkowi. W osadzie przyjęto go ze zdumieniem, szacunkiem — i strachem. Belarab często go odwiedzał. Niejeden z Malajów — których znał przed laty, gdy byli w pełni męskich sił, w czasie walk o wiarę i życie — przychodził do białego na pogawędkę. Głosy ich były jak echa wstrząsających wypadków przeżytych ongi — wśród zwodniczego blasku minionej młodości. Kiwali staremi głowami. „Czy pamiętasz?“ mówili. Za dobrze wszystko pamiętał! Był jak człowiek, który powstał z martwych — i którego czarowną wiarę w potęgę życia skaziło czarne zwątpienie grobów.
Czasem niezwyciężona wiara w rzeczywistość istnienia wracała do Jörgensona, podstępna i porywająca. Wówczas wyprężał pierś, trzymał się prosto i chodził pewniejszym krokiem. Czuł w sobie żar i przyśpieszone bicie serca. Obliczał w milczącem podnieceniu szanse Lingarda i żył przez pewien czas życicm tego drugiego człowieka, który nie wiedział nic o czarnem zwątpieniu grobów. A szanse były dobre, bardzo dobre.
— Chciałbym to przeprowadzić aż do końca — szeptał żartobliwie Jörgenson, a jego matowe oczy jaśniały blaskiem przez chwilę.