Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który nie poruszył się wcale, pozostał sam. Wyciągnął się na wznak i rękę przerzucił przez oczy. Gdy w trzy dni później opuszczał osadę Belaraba, był cichy poranek, bezchmurny i spokojny. Wszystkie łodzie brygu wpłynęły na lagunę, obsadzone zbrojnymi ludźmi, aby wbić głębiej w pamięć sojuszników uroczysty fakt zawarcia przymierza. Zapatrzony tłum śledził imponujący odjazd w głębokiem milczeniu, z rosnącym wciąż podziwem nad tajemniczem pojawieniem się białego. Łodzie posuwały się gładko i wolno, przepływając rozległą lagunę. Lingard obejrzał się. Wielka cisza położyła dłoń na ziemię, niebo i ludzi, na nieruchomy tłum i krajobraz. U boku wodza widać było wyraźnie Hassima i Immadę, którzy podnieśli ramię na znak ostatniego pożegnania; a ten daleki gest wydał się smutnym, daremnym, zagubionym w przestrzeni, jak sygnał rozpaczy rozbitków, czekających w złudnej nadziei na niemożliwy ratunek.
Lingard odjechał, powrócił, znów odjechał, i za każdym razem te dwie postacie, stojące samotnie na którejś z mielizn płytkiego morza, witały go lub żegnały tym samym jakby daremnym znakiem. Każdy ruch ich ramion zdawał się mocniej zaciskać więzy opiekuńczego przywiązania wokół serca Lingarda. Pracował bardzo prozaicznie, zarabiając na opłacenie kosztów romantycznych potrzeb, które wtargnęły do jego życia. A pieniądze jak woda płynęły mu przez ręce. Człowiek mówiący amerykańskim akcentem przekazał znaczną ich część swym wspólnikom w Baltimore. Ale spora suma okroiła się także importowym towarzystwom w portach dalekiego wschodu. Była to cena zwinnego prao, które pod komendą Dżaffira żeglowało do nieuczęszczanych zatok i w górę nieznanych rzek,