Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych strzelb — niepodobna było osądzić. Z młodości pozostały jej tylko oczy, nieprzyćmione i żałosne, które — gdy była sama — zdawały się patrzeć kamiennym wzrokiem w przeszłość dwojga ludzi. Kiedy Jörgenson był przy niej, oczy te śledziły jego ruchy z niespokojną uporczywością. A teraz, pod sarongiem zarzuconym na siwą głowę, płynęły z nich niewidzialne łzy; dziewczyna Jörgensona kiwała się naprzód i wtył, przykucnąwszy samotnie w kącie ciemnej chaty.
— Niech się pan o to nie troszczy — rzekł Lingard, chwytając dłoń Jörgensona. — Niczego jej nie zbraknie. A pana proszę tylko o to, aby pan czuwał trochę nad sprawowaniem Belaraba podczas mojej nieobecności. Muszę odbyć jeszcze jedną wycieczkę, a potem będziemy mogli zabrać się do roboty. Przewidziałem wszystko, każdy szczegół. Niech mi pan zaufa!
I tak się stało, że niespokojny cień kapitana H. C. Jörgensona przebył z powrotem wody zapomnienia i wszedł znów w ludzkie życie.

VI

Lingard rzucił się duszą i ciałem w wielkie przedsięwzięcie i żył przez dwa lata w długotrwałem upojeniu, przygotowując powoli korzystny wynik sprawy. Nigdy mu nie przyszła do głowy myśl o przegranej, i żadna cena nie wydawała mu się zbyt wysoką za tak wspaniałe dzieło. Zamierzał ni mniej ni więcej tylko wprowadzić tryumfalnie Hassima z powrotem do tego kraju, który ukazał mu się raz nocą pod niskiemi chmurami, w nieustannym łoskocie gromów. Przy