Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się na matach, zostawiwszy obok siebie miejsce dla strzelby — jak dla przyjaciela — i wsparty na łokciu spoglądał ku jachtowi oczami zasnutemi zadumą, niby przejrzystą zasłoną nie ukrywającą ponurych myśli, od których spojrzenie jego stopniowo się pogłębiało i chmurzyło.
— Widzieliśmy już trzy razy wschód słońca na tej wysepce, a nasz przyjaciel nie przybył od strony morza — rzekł mężczyzna, nie zmieniając pozy, zwrócony plecami ku dziewczynie, która siedziała po drugiej stronie wystygłego ogniska.
— Tak, a miesiąca ubywa — odrzekła cichym głosem. — Miesiąca wciąż ubywa. A jednak obiecał przyjechać, gdy noce są jasne i woda kryje ławice piasku aż po krzaki.
— Podróżnik zna czas swego odjazdu, lecz nie wie nigdy kiedy powróci — zauważył spokojnie mężczyzna.
Dziewczyna westchnęła.
— Noce oczekiwania są długie — wyszeptała.
— I czasem czuwa się napróżno — rzekł mężczyzna z tym samym spokojem. — Może on nigdy nie wróci.
— Dlaczego? — wykrzyknęła dziewczyna.
— Droga jest długa i serce może wyziębnąć — brzmiała spokojna odpowiedź. — Jeżeli nie wraca, to dlatego, że zapomniał.
— O Hassimie, jeśli nie wraca, to chyba umarł! — krzyknęła dziewczyna z oburzeniem.
Mężczyzna, patrząc nieruchomo ku morzu, uśmiechnął się na jej słowa pełne zapału.
Byli rodzeństwem, i choć podobieństwo między nimi występowało bardzo wyraźnie, ginęło jednak w bardziej zasadniczych rysach wspólnych całej rasie.