Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wykrzyknął długie zdanie, z którego ani słowa nie można było zrozumieć; wreszcie bryg, dosięgnąwszy zachodniego krańca ławicy, zaczął oddalać się naukos, powiększając przestrzeń między sobą a jachtem lecz ukazując stopniowo swą rufę. Lingard zauważył, że ludzie na rufie jachtu ruszyli z miejsc i podeszli do tylnej burty, aby go mieć dłużej na widoku.
Gdy bryg znalazł się mniej więcej o milę od rewy, prawie na jednej linji z rufą jachtu, marsle brygu zatrzepotały i reje zniżyły się zwolna; przednie i tylne płótna opadły; i przez chwilę statek płynął spokojnie ze zwiniętemi skrzydłami po przejrzystej tafli wody, w ciszy promiennego nieba. Potem kotwica opuściła się na dno z dudniącym hałasem, podobnym do odległego grzmotu. Po chwili dziób statku zwrócił się ku ostatnim powiewom północnej bryzy, a flaga na gaflu drgnęła, rozwinęła się powoli, opadła, rozpostarła się znów i wreszcie zwisła spokojnie w prostych fałdach, jakby obciążona ołowiem.
— Martwa cisza, panie kapitanie — rzekł Shaw do Lingarda. — Znowu martwa cisza. Dojechaliśmy w samą porę do tego dziwnego miejsca, panie kapitanie.
Stali przez chwilę obok siebie, patrząc wkoło na brzeg i morze. Bryg zatrzymał się w samym środku szerokiego pasa przejrzystej wody. Ku północy skaliste rafy rysowały się białemi i czarnemi linjami nad lekkiem rozfalowaniem, które tam brało początek. Mała wysepka sterczała ze skotłowanej wody jak czworokątna wieża jakiegoś zatopionego budynku — mniej więcej o dwie mile od brygu. Ku wschodowi wybrzeże się obniżało: rosły na niem zielone lasy, obramowane frendzlą ciemnych mangrowij. W ich mrocznej, po-