Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wał sobie sprawę, że przerywany hałas bałwanów uderzających o brzeg wzmógł się do nieustannego, potężnego huku, przechodzącego od czasu do czasu w głośny ryk; że wysoka wysepka wydawała się teraz większą i że było widać białą frendzlę piany u jej stóp. Mimo to jednak nie zauważył żadnego ruchu na pokładzie brygu. Spostrzegł, że wiatr łagodnieje a morze się uspokaja, poczem zdrzemnął się znów na minutę. Gdy porwał się nagle ze snu, zobaczył ze zdziwieniem, że nowa gwiazda wzniosła się cicho z za lądu, zajęła swe miejsce we wspaniałej konstelacji — i nagle zagasła. Po niej ukazały się jeszcze dwie, uleciały razem w górę i osiągnąwszy prawie tę samą wysokość, skonały jedna obok drugiej.
— Rakiety, czy co — proszę pana — rzekł jeden z ludzi stłumionym głosem.
— Aha, rakiety — burknął Carter. — Ciekawym co też teraz się stanie? — mruknął do siebie złowieszczo.
Otrzymał odpowiedź w dzikim, syczącym furkocie smukłego, ognistego promienia, który strzelił gwałtownie w górę z ciemnego kadłuba brygu i rozsypał się odrazu w ciemno czerwony deszcz spadających iskier. Tylko jedna z nich, biała i błyszcząca, zawisła samotnie wysoko w górze, świecąc jaskrawo przez sekundę, poczem wybuchnęła z lekkim hukiem. Prawie w tej samej chwili Carter dojrzał, że dziób statku wychodzi z wiatru, rozróżnił reje obracające się, aby napełnić główny marsel i usłyszał wyraźnie głuche uderzenie pierwszej fali, odrzuconej przez sunący przód okrętu. W następnej chwili lina holownicza wyprężyła się i łódka, szarpnięta nagle, ruszyła spiesznie za brygiem.