Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

są w jakiemś nieokreślonem lecz bardzo realnem niebezpieczeństwie, owładnęło nim silnie na nowo, a pewność, że dowódca brygu idzie jachtowi na pomoc, nie łagodziła bynajmniej trwogi Cartera. Ten fakt skomplikował tylko jego niepokój, dodając doń poczucie jakiejś tajemnicy.
Ów biały, przemawiający jakby całe to morze do niego należało, albo jakby spokój jego domowego zacisza był naruszony przez ludzi, którzy pozwolili sobie ugrzęznąć na wybrzeżu, gdzie on i jego przyjaciele mieli jakieś dziwne interesa, — ów biały nie wydawał się Carterowi pożądanym sprzymierzeńcem. Że łódź została spuszczona dla porozumienia się ze statkami krajowców, które Carter widział i z któremi uniknął spotkania, nie miał co do tego wątpliwości. Myśl ta błysnęła mu odrazu. To wyglądało mu podejrzanie. Właściwie jedyną rzeczą, jaka mu pozostawała do zrobienia, było: dać się holować, wrócić do jachtu i ostrzec ich... Ostrzec ich przed kim? Ten człowiek rozmawiał z Carterem najzupełniej otwarcie. Ostrzec ich przed czem? Przyszło mu na myśl, że nie miał najlżejszego pojęcia o tem co miało nastąpić, a nawet co nastąpić mogło. Sam dziwny wybawca oznajmił o niebezpieczeństwie. Oczywiście o niebezpieczeństwie grożącem ze strony krajowców. A jednak porozumiewał się z tymi krajowcami. To było widoczne. Ta łódka odjeżdżająca w noc... Carter zaklął siarczyście w duchu. Jego niepokój przemienił się w dotkliwy ból fizyczny, gdy tak siedział niewygodnie i bez ruchu, przemoknięty do nitki, trzymając jedną ręką rękojeść steru, podrzucany na wszystkie strony przez łódź rozhuśtaną gwałtownie. A wznoszący się wysoko przed jego oczami czarny kadłub brygu także się wznosił i opadał, zagłębiając