Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po tych dobitnych pytaniach nastąpiła chwila ciszy. Tymczasem zarys łodzi stał się nieco wyraźniejszy. Widać posunęła się jeszcze naprzód, gdyż zamajaczyła teraz większą sylwetą prawie nawprost miejsca gdzie stał Lingard. Spokojny głos dał się znów słyszeć:
— Pokażę panu.
Potem, znów po krótkiej przerwie, głos rzekł mniej głośno lecz bardzo wyraźnie:
— Uderz o burtę. Uderz mocno, Janie! — i nagle rozbłysło niebieskie światło, rozjaśniając sinym płomieniem okrągły płat ciemności. W dymie i szumie tej upiornej aureoli ukazał się biały czterowiosłowy gig z pięciu ludźmi siedzącymi rzędem. Głowy ich były zwrócone w stronę brygu i wielkie zainteresowanie malowało się na twarzach, które nabrały martwego wyglądu w tym blasku jaskrawym i ponurym, przypominając twarze zaciekawionych trupów. Majtek stojący na oku w przodzie łodzi upuścił w wodę światło, które trzymał nad głową i ciemność rzuciła się z powrotem na łódkę, chłonąc ją z głośnym i gniewnym sykiem.
— Jest nas pięciu — rzekł spokojny głos z głębi nocy, która wydała się teraz ciemniejsza niż przedtem. Czterech majtków i ja. Jesteśmy z jachtu — brytyjskiego jachtu.
— Niechże pan wejdzie na pokład! — krzyknął Lingard. — Dlaczego pan tego nie powiedział? Przypuszczałem że jesteście przebranymi Holendrami z wałęsającej się kanonierki.
— Czy ja mówię jak parszywy Holender? Jeszcze jedno uderzenie, chłopcy. Wiosła złóż! Uważaj na dziób, Janie!
Łódka zbliżyła się, uderzając lekko o bryg i ludzki