Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wciągnąłem oddech głęboko, rozkoszując się rozległym, otwartym widnokręgiem, zupełnie odmiennem powietrzem, które jakby drgało od znoju życia, od energji nieskalanego świata. To niebo i to morze stały przede mną otworem. Dziewczyna miała słuszność — był w nich jakiś znak, jakiś zew — coś, co targnęło każdem włóknem mojej istoty. Błądziłem oczami po widnokręgu jak oswobodzony z więzów człowiek, który przeciąga zesztywniałe członki, i biegnie, i skacze, upojony czarem wolności.
— „To jest wspaniałe!“ — wykrzyknąłem i spojrzałem na grzesznika u mego boku. Siedział z głową opuszczoną na piersi. „Tak“ — odrzekł, nie podnosząc oczu, jakby się bał zobaczyć wyrzuty swego romantycznego sumienia, wypisane szeroko na rozległem niebie.
— Pamiętam najdrobniejsze szczegóły tego popołudnia. Przybiliśmy do skrawka białego brzegu, który wspierał się o niską skałę, zadrzewioną u szczytu, obwieszoną pnącemi roślinami do samej podstawy. Przed nami słała się równia morza o pogodnym i głębokim błękicie, wznosząc się leciutko ku widnokręgowi, który wyglądał jak nić przeciągnięta na wysokości oczu. Wielkie fale blasku wzdymały się lekko na pomarszczonej, ciemnej powierzchni — chyże jak pióra unoszone powiewem. Łańcuch wysp o masywnych sylwetach ciągnął się nawprost rozległego ujścia na tafli bladej, szklistej wody, odbijającej wiernie zarys wybrzeża. Wysoko w bezbarwnym blasku słońca krążył samotny ptak, cały czarny; opadał i wznosił się wciąż nad tem samem miejscem, kołysząc się na prawie nieruchomych skrzydłach. Czarna grupa lichych, obszarpanych szałasów z mat sterczała — nad swem