Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— „Byłbym go wyratował, czcigodny panie! Byłbym go ocalił za osiemdziesiąt dolarów“ — zapewniał słodziutkim tonem, idąc za mną krok w krok.
— „Sam się wyratował — rzekłem — i przebaczył panu. — W odpowiedzi usłyszałem coś w rodzaju chichotu, a gdy się żachnąłem na Corneliusa, był gotów natychmiast wziąć nogi za pas. — Czegoż pan się śmieje?“ — zapytałem, przystając.
— „Niech pan się nie łudzi, czcigodny panie — skrzeknął, jakby tracąc panowanie nad sobą. — Onby się sam wyratował! Ależ on nie ma o niczem pojęcia, czcigodny panie, absolutnie o niczem! Kimże on jest? Czego on tutaj chce, ten łotr? Zamydla wszystkim oczy; i panu, czcigodny panie, także oczy zamydlił — ale ze mną to mu się nie uda. Skończony z niego dureń, czcigodny panie. — Zaśmiałem się pogardliwie i ruszyłem dalej, zawróciwszy na pięcie. Biegł za mną i szeptał gwałtownie: — On jest zupełnie jak małe dziecko — jak małe dziecko — małe dziecko“.
— Nie zwracałem na to oczywiście żadnej uwagi, a Cornelius, widząc że czas nagli — gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego płotu, który połyskiwał na sczerniałym gruncie polanki — wypowiedział wreszcie o co mu chodziło. Najpierw zaczął się ohydnie mazgaić. Wielkie jego nieszczęścia padły mu na mózg. Wyraził nadzieję, że zapomnę łaskawie o słowach, które wyrwały mu się jedynie pod wpływem zgryzoty. Nie miał nic złego na myśli; ale „czcigodny pan“ nie wie, co człowiek czuje, kiedy go zrujnują, złamią, podepczą. Po tym wstępie przystąpił do kwestji, która mu leżała na sercu, ale w słowach tak mętnych, tchórzliwych i przerywanych wykrzyknikami, że przez długi czas nie mogłem zrozumieć do czego zmierza. Chciał, abym się