Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyszli tu umyślnie się wygadać. Gdyby wysłańcy Szeryfa Alego mieli choć za grosz odwagi, jak Jim słusznie zauważył — ta chwila byłaby najodpowiedniejsza do napaści. Serce Jima waliło — ale nie z trwogi; wydało mu się że słyszy szelest trawy i wyszedł prędko poza obrąb światła. Coś ciemnego i niewyraźnego mignęło szybko i przepadło. Zawołał głośno: „Cornelius! Hej, Cornelius!“ Nastała głęboka cisza; zdawało się że głos Jima nie sięgnął poza jakichś dwadzieścia stóp. Dziewczyna znalazła się znów u jego boku.
— „Niech pan ucieka!“ — rzekła.
— Starucha zbliżała się; pokraczna jej postać sunęła na skraju światła w kulawych, drobnych podskokach; usłyszeli pomruk i lekki jęk czy westchnienie.
— „Niech pan ucieka! — powtórzyła gorączkowo dziewczyna. — Oni boją się teraz tego światła — tych głosów. Wiedzą że pan się obudził — wiedzą że pan jest wielki, silny, nieustraszony“...
— „Jeżeli jestem taki, jak pani mówi“ — zaczął, lecz dziewczyna przerwała mu.
— „Tak, dzisiaj! ale co będzie jutro? Pojutrze? I jeszcze później — przez wiele, wiele następnych nocy? Czy ja mogę czuwać zawsze?“ — Usłyszał niby szloch, niby westchnienie, i wzruszyło go to nad wszelki wyraz.
— Mówił mi, że jeszcze nigdy nie czuł się taki nędzny, taki bezsilny — a co do odwagi, to — rozmyślał — na cóż mogła się przydać? Był tak bezradny, że nawet ucieczka wydała mu się bezcelowa; i choć dziewczyna szeptała wciąż z gorączkowym naciskiem: „Niech pan wraca, niech pan wraca do Doramina“, Jim zdał sobie sprawę, że niema dla niego ucieczki od tego osamotnienia — które powiększało