Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spokój i cisza panowały wszędzie; nawet promienie księżyca spały na rzece jakby na powierzchni stawu. Był to punkt kulminacyjny przypływu, chwila bezruchu uwydatniająca jeszcze wyraźniej zupełne odcięcie od świata tego zatraconego kąta ziemi. Domy, skupione wzdłuż rozległej, jaśniejącej przestrzeni bez zmarszczek lub błysków, zstępowały ku wodzie szeregiem stykających się, niewyraźnych kształtów, szarych, srebrzystych, pomieszanych z czarnemi masami cienia. Były niby upiorne stado bezkształtnych stworzeń, cisnących się do widmowej, martwej rzeki aby ugasić pragnienie. Gdzieniegdzie połyskiwało czerwone światło wśród bambusowych ścian, ciepłe jak żywa iskra, świadczące o ludzkich uczuciach, o schronieniu, o wypoczynku.
— Jim wyznał mi, że śledził często te drobne, ciepłe światełka gasnące jedno po drugiem, że patrzył z rozkoszą jak ludzie kładą się spać w jego oczach, ufając bezpiecznemu jutru.
— „Spokojnie tu, co? — zapytał. Nie był wymowny, ale słowa, które teraz miał wypowiedzieć, zawierały głębokie znaczenie: — Niech pan spojrzy na te domy; niema wśród nich ani jednego, gdzieby mi nie ufano. Słowo daję! Powiedziałem panu, że tu wytrwam. Niech pan spyta kogokolwiek — mężczyzny, kobiety, czy dziecka... — Zatrzymał się. — Jednem słowem — czuję się tu zupełnie dobrze“.
— Wtrąciłem szybko, że przekonał się wreszcie o tem, czego byłem pewien od samego początku. Potrząsnął głową.
— „Naprawdę był pan tego pewien? — Ścisnął lekko moją rękę nad łokciem. — A więc — miał pan słuszność. — Było uniesienie i duma, była prawie groza w jego cichym okrzyku: — Miły Boże! niech