Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szałem! Powinienem był wiedzieć... ale nie zastanawiałem się wcale — nasłuchiwałem tylko. Bardzo słabe krzyki — dzień w dzień. Wreszcie ten mały metys podchodzi do mnie i powiada: „Patna... francuska kanonierka... przyholowała ją szczęśliwie do Adenu... Śledztwo... Urząd pocztowy... Dom marynarzy... dostanie pan tam pokój z utrzymaniem.“ Szedłem obok niego i cieszyłem się — z milczenia. A więc żadnych krzyków nie było. Gra wyobraźni! Musiałem mu uwierzyć. I odtąd nie słyszałem już nic. Ciekawe, jak długo mógłbym to jeszcze wytrzymać. A było z tem coraz gorzej... to znaczy że krzyki stawały się głośniejsze“.
— Zatopił się w myślach.
— „Więc to mi się tylko zdawało. Dobrze — niech i tak będzie. Ale światła! Światła przecież zagasły! Przestaliśmy je widzieć. Nie było ich. Gdybym tam widział światła, byłbym popłynął z powrotem, byłbym wrócił i krzyczał u burty — byłbym ich błagał żeby mię wzięli na pokład... Byłbym usiłował... Pan wątpi o tem?... Skąd pan może wiedzieć co czułem? Jakiem prawem pan wątpi?... Ja o mało co nie zrobiłem tego nawet w tamtych okolicznościach — rozumie pan? — głos jego opadł. — Nie było żadnego błysku — najlżejszego błysku — zapewnił posępnie. — Czy pan rozumie, że gdyby nie to, nie widziałby mnie pan teraz przed sobą? Pan mię widzi, a jednak pan wątpi.“
— Pokręciłem przecząco głową. Ta sprawa świateł — które znikły, choć łódź nie oddaliła się od statku więcej niż o ćwierć mili — była roztrząsana szczegółowo. Jim twierdził nieugięcie, że kiedy pierwsza ulewa minęła, nic już nie było widać; tamci oświadczyli to samo oficerom na Avondale. Oczywiście ludzie