Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i dźgał żelaznym prętem w warstwę pomarańcz, która stanowiła widzialną część naszego ładunku w ładowni.
Zapomniałem zaznaczyć, że Tremolino uchodził oficjalnie za statek handlujący owocami i drzewem korkowem. Przy schodzeniu na brzeg gorliwy oficer potrafił nieznacznie wsunąć Dominikowi do ręki pożyteczną kartkę papieru, a w kilka godzin później, skończywszy urzędowanie, wrócił na pokład, spragniony trunków i wdzięczności. Obdarzyliśmy go naturalnie i jednem, i drugiem. Gdy siedział w małej kabince, popijając likier, Dominik żyłował go pytaniami co do miejsc postoju statków strażniczych. Morska służba strażnicza była dla nas właściwie jedyna, z którą trzeba było się liczyć, i ze względu na powodzenie naszej sprawy oraz bezpieczeństwo musieliśmy znać dokładnie pozycję statku patrolującego w sąsiedztwie. Wieści były jaknajbardziej pomyślne. Oficer wymienił małą miejscowość na wybrzeżu, oddaloną o jakie dwanaście mil, gdzie okręt strażniczy, nie przygotowany do podróży, stał na kotwicy ze zwiniętemi żaglami, nic nie podejrzewając; jego załoga malowała reje i czyściła maszty. Wreszcie oficer opuścił Tremolina po zwykłych grzecznościach, szczerząc do nas porozumiewawczo zęby przez ramię.
Siedziałem prawie cały czas pod pokładem ze zbytku ostrożności. Stawka, o którą szło w tej wyprawie, była duża.
— Gotowiśmy do drogi choćby zaraz, brakuje tylko Cezara; niema go już od śniadania — oświadczył Dominik, cedząc ponuro wyrazy.
Dokąd chłopak się wybrał i poco — nie mieliśmy pojęcia. Zwykłe domysły w razie spóźnienia się marynarza na okręt nie miały zastosowania w tym wypadku.