nią wiele dumy, sporo musu, a najlepsza i najistotniejsza jej część, to przywiązanie do okrętów, niestrudzonych służebników naszych nadziei i naszej godności. Wśród setek ludzi, którzy urągali morzu, poczynając od Szekspira —
aż do ostatniego z wilków morskich dawnego typu, mających do rozporządzenia niewiele słów i jeszcze mniej myśli — nie znalazłby się, jak sądzę, ani jeden, któryby złączył z przekleństwem złe lub dobre imię okrętu. Jeśli kiedykolwiek marynarz posunął się tak daleko w bluźnierstwach, wydartych mu przez ciężki trud na morzu, że dotknął swego statku, było to tylko niby lekkie muśnięcie ręki, która bez grzesznej myśli spocznie dobrotliwie na kobiecie.
Miłość do statku jest zupełnie różna od miłości, którą ludzie czują do wszystkich innych tworów swych rąk — naprzykład do swego domu — ponieważ nie jest skażona przez dumę wynikłą z posiadania. Może wchodzi tu w grę duma człowieka z własnej sprawności, odpowiedzialności, tężyzny, lecz pozatem miłość do statku jest uczuciem bezinteresownem. Żaden marynarz nie kochał okrętu — nawet własnego — jedynie z powodu zysków, któremi ów okręt napychał mu kieszenie. Jestem tego pewien, jeśli chodzi o marynarza; gdyż właściciel statku, nawet człowiek najbardziej dodatni, znajduje się zawsze poza obrębem tego uczucia, które jednoczy w poufnem koleżeństwie statek i człowieka, wspierających się nawzajem w obliczu nieubłaganej choć czasem zatajonej wrogości świata wód.