Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/158

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    lepszy główny oficer od niejednego co nigdy grogu nie pokosztował. Umiał sobie z tem wszystkiem poradzić, ale nie umiał poradzić sobie w życiu.
    Raz tylko nie udało mu się chwycić klamki od drzwi swej kajuty za pierwszem sięgnięciem. Poczekał chwilę, sięgnął znów i znów chybił. Opierał się coraz ciężej o moje ramię. Westchnął przeciągle.
    — Ta cholerna klamka!
    Odwrócił się, nie puszczając mego ramienia, i księżyc w pełni oświetlił jego twarz jakby we dnie.
    — Czemuż nie jesteśmy na morzu — burknął z wściekłością.
    — Tak jest, panie poruczniku.
    Czułem potrzebę odezwania się, gdyż wisiał bezradnie na mojem ramieniu i oddychał ciężko.
    — Porty są do niczego — statki gniją, ludzie schodzą na psy!
    Milczałem, a on powtórzył po chwili z westchnieniem:
    — Chciałbym żebyśmy już byli na morzu, daleko stąd.
    — Ja także, panie poruczniku — ośmieliłem się wtrącić.
    Trzymając mnie wciąż za ramię, warknął:
    — Pan! Co to pana obchodzi gdzie statek jest? Pan — nie pije.
    Lecz nawet tamtej nocy zdołał sobie w końcu „poradzić“. Pochwycił klamkę. Ale nie potrafił zapalić lampy (chyba nawet nie usiłował), choć rano był jak zawsze pierwszy na pokładzie, kędzierzawy, o grubym karku, pilnując ze zwykłym sobie ironicznym wyrazem i nieugiętem spojrzeniem aby ludzie wzięli się do roboty.