Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

toki wokół kotwowiska. Marynarze nie opuszczają swego okrętu, zdając go na łaskawą opiekę ludzi z wybrzeża. Statek ma wciąż na pokładzie oddaną sobie gromadkę, która go dogląda; czujemy że przesunie się wnet między przylądkami i zniknie. To tylko w kraju, w ojczystym doku leży opuszczony, odcięty od wolności przez fortele ludzi, którzy myślą o prędkim wyładunku i o zyskownych opłatach za przewóz. Tylko wówczas ohydne, czworokątne cienie ścian i dachów padają na pomosty wraz z deszczem sadzy.
Dla człowieka co nie widział nigdy niezwykłej szlachetności, siły i wdzięku, wysnutych przez wierne pokolenia budowniczych statków z głębi czystych, prostych dusz, widok, który można było oglądać przed dwudziestu pięciu laty, widok wielkiej floty kliprów przycumowanych wzdłuż północnej strony New South Dock — był porywający. Te statki — zacumowane po dwa u licznych mocnych, drewnianych pomostów — zajmowały wówczas jakie ćwierć mili, licząc od żelaznych wrót doku strzeżonych przez policjantów; tworzyły długą, podobną do lasu perspektywę masztów, których wyniosłość sprawiała że szopy z falistego żelaza wydawały się jeszcze niższe; bukszpryty sięgały daleko nad brzeg, białe i złote figury na dziobach, prawie olśniewające czystością kolorów, wznosiły się nad prostym, długim bulwarem, nad błotem i brudem nabrzeża, gdzie krzątali się ludzie w gromadkach i pojedyńczo, niespokojni, brudni, pod bokiem wyniosłych, nieruchomych okrętów.
W czas przypływu widziało się jak któryś z załadowanych statków o dobrze zamkniętych lukach opuszczał szereg i wypływał na wolną przestrzeń doku; przytrzymywały go ciemne liny, wątłe jak osnowa sieci