Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myślań o wszelkich możliwych rzeczach w tej ciemnej, wilgotnej, mokrej, spustoszonej kajucie wstałem nagle i, potykając się, poszedłem na górę, na pokład. Władca północnego Atlantyku ciemiężył wciąż swe królestwo i jego odległe kolonje z zatoką Biskajską włącznie, wśród ponurej tajemniczości ciężkiej, bardzo ciężkiej burzy. Siła wiatru, pomimo że szliśmy przed nim z szybkością jakichś dziesięciu węzłów, była tak wielka, że pchnęła mię spokojnie na przednią część rufy, gdzie mój komendant trzymał się wytrwale.
— Co pan o tem myśli? — krzyknął do mnie pytająco.
Myślałem poprostu że obaj mamy tego już dosyć. Sposób, jaki potężny Wiatr Zachodni wybiera czasem aby rządzić swemi posiadłościami, nie zasługuje na pochwałę w oczach prawomyślnego człowieka o spokojnem usposobieniu, skłonnego do ustalania granic między złem a dobrem w obliczu sił przyrody, których hasłem jest naturalnie tylko potęga. Lecz nie odpowiedziałem nic oczywiście. Dla człowieka co się znalazł między swym kapitanem i wielkim Wiatrem Zachodnim, jak między młotem a kowadłem, milczenie jest dyplomacją najbezpieczniejszą. A przytem znałem swego szypra. Nie był wcale ciekaw mych myśli. Kapitanowie, którzy przed tronami wiatrów rządzących morzem ważą się na ich tchnieniu, maja swoistą psychologję, a jej działanie równie jest ważkie dla statku i tych co się na nim znajdują, jak zmienne nastroje pogody. W gruncie rzeczy mój kapitan w żadnych okolicznościach nie dbał w najmniejszym stopniu o to co myślę, lub co myśli ktokolwiek inny na jego statku. Odgadywałem że miał tego wszystkiego mniej więcej dosyć i że właściwie szukał jakiegoś natchnienia.