Tak więc skracano żagle mniej więcej w porę nawet i na tym okręcie, a jego wysokie maszty nie poszły za burtę w czasie gdy na nim służyłem. Ale kapitan S. i pan P. niezbyt się z sobą zgadzali przez cały ten okres. P. sadził żagle „jak szalony“, ponieważ zanadto był głuchy aby zdać sobie sprawę z siły wiatru, a kapitan S. (który, jak już powiedziałem, niezdolny był niejako z natury do wydania oficerom rozkazu by skrócili żagle), odczuwał dotkliwie konieczność narzuconą mu przez warjackie praktyki pana P. W tradycji kapitana S. leżało, aby raczej wyrzucać swym oficerom że sadzą zbyt mało żagli, że — jak się wyrażał — „nie wyciągają aż do ostatka korzyści z silnego wiatru“. Ale wchodził tu również w grę pewien motyw psychologiczny, który utrudniał niepomiernie obcowanie z kapitanem S. na tym żelaznym kliprze. Kapitan S. opuścił był właśnie zdumiewający Tweed, statek, jak słyszałem, ciężki na wygląd lecz chyżości fenomenalnej. W środku lat sześćdziesiątych Tweed pobił raz o półtora dnia parowiec pocztowy między Hong–Kongiem a Singapurem. Może jego maszty rozmieszczone były wyjątkowo szczęśliwie — któż to wie? Oficerowie statków wojennych przychodzili na pokład aby brać szczegółowe wymiary jego planu ożaglenia. A może przy kształtowaniu zarysów dziobu i rufy powiało tchnienie genjuszu lub uśmiechnęło się szczęście? Niepodobna tego rozstrzygnąć. Zbudowano go gdzieś w Indjach Wschodnich; był cały z tikowego drzewa, oprócz pokładu. Miał wysoki przód i przysadzistą rufę. Ludzie, którzy go widzieli, mówili o nim, że „na oko nie było to nic szczególnego“. Lecz podczas wielkiego głodu
Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/060
Wygląd