Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani wogóle z czemkolwiek rozsądnem. Zdaje mi się naprawdę że chwilami ogarniało mię coś w rodzaju spokojnego szału. Wreszcie zapadła cisza, która także zdawała się trwać wieki, a tymczasem mój egzaminator, pochylony nad biurkiem, wypisywał zwolna świadectwo, wodząc bezszelestnie piórem po papierze. Bez słowa wyciągnął do mnie kartkę i skłonił poważnie białą głowę w odpowiedzi na mój pożegnalny ukłon...
Wychodząc z pokoju, byłem zwiotczały jak wyciśnięta cytryna, a odźwierny w swej szklanej klatce, gdzie się zatrzymałem aby dać mu szylinga i wziąć kapelusz, rzekł:
— No! myślałem że pan już nigdy stamtąd nie wyjdzie.
— Jak długo tam byłem? — zapytałem słabym głosem.
Wyciągnął zegarek.
— Trzymał pana prawie całe trzy godziny. To się chyba jeszcze nie zdarzyło żadnemu z panów.
Dopiero gdy opuściłem ten gmach, skrzydła mi wyrosły u ramion. A ponieważ ludzkie zwierzę niechętne jest zmianom i lęka się nieznanego, powiedziałem sobie że nie miałbym doprawdy nic przeciw temu, aby na przyszły raz ten sam człowiek mię egzaminował. Ale gdy nadszedł czas próby, odźwierny wpuścił mię do innego pokoju ze znajomemi mi już sprzętami, modelami statków i takielunku, tablicą do sygnałów na ścianie i wielkim, długim stołem pokrytym formularzami, zaopatrzonym u jednego końca w nagi maszt. Człowieka rezydującego w tym pokoju nie znałem z widzenia, choć znałem go z reputacji — poprostu straszliwej. Niski i krępy, o ile mogłem sądzić, odziany