Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za drugiemi, jak w dawnych czasach mile ciągnęły się jedna za drugą, wciąż dalej, aż do wyznaczonego celu, co będąc samą Prawdą, jest Jeden — dla wszystkich ludzi i dla wszystkich zajęć.
Nie wiem, który z tych dwóch porywów wydał mi się bardziej tajemniczy i bardziej nadzwyczajny. Lecz zanim zacząłem pisać, a także zanim stałem się marynarzem, musiałem czekać na odpowiednią sposobność. Pozwolę sobie wyznać, że nigdy nie byłem bohaterem z rodzaju tych, którzy dla zabawy popłynęliby w szafliku na morze; a jeśli wolno mi się chwalić swem poczuciem odpowiedzialności, dałem jego dowody także i w czasie pisarskiej karjery. Opowiadano mi że niektórzy piszą w wagonie, i zapewne mogliby pisać, siedząc ze skrzyżowanemi nogami na sznurze od bielizny; lecz muszę się zwierzyć, że mój sybarytyzm pozwala mi pisać tylko wtedy, gdy mam przynajmniej coś w rodzaju krzesła. „Szaleństwo Almayera“ rozrastało się raczej wiersz za wierszem niż karta za kartą.
I stało się raz, że omal nie zgubiłem rękopisu — doprowadzonego wówczas do pierwszych słów dziewiątego rozdziału — na stacji Friedrichstrasse (znajdującej się jak wiadomo w Berlinie), jadąc do Polski, a ściślej mówiąc, na Ukrainę. Przesiadałem się wczesnym rankiem i w pośpiechu zostawiłem torbę podróżną w kolejowej restauracji. Zacny i sprytny Kofferträger ją wyratował. Niepokojąc się, nie myślałem jednak o rękopisie, ale o wszystkich innych rzeczach, które tam były.
W Warszawie, gdzie spędziłem dwa dni, wędrowne te kartki nie ujrzały wcale dziennego światła, tylko raz światło świec, gdy torba leżała otwarta na krześle.