Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umarł. Nic w tym jednak nadzwyczajnego, szczególniej jeśli wziąć pod uwagę jego wiek.
Van Wyk potrząsnął głową. Kapitan Whalley wyglądał jakby miał żyć sto lat.
— Ależ tak — zgodził się prawnik. — Zdawało się, że przyszedł na świat dorosły, z tą długą brodą. Wie pan, ja nigdy jakoś nie mogłem go sobie wyobrazić młodszym czy też starszym. Przy tym czuło się w nim wielką siłę fizyczną. I może właśnie stąd płynęło to coś szczególnego w jego osobie, co uderzało każdego człowieka, który się z nim zetknął. Zdawało się że jest niezniszczalny, że zwykła ludzka śmierć imać go się nie może. Jego uprzejmość i rozwaga pełna godności dawały wiele do myślenia. Wyglądał, jakby był pewien że na wszystko starczy mu czasu. Tak, miał w sobie coś niezniszczalnego i z tego co czasem mówił, można było sądzić że on sam temu wierzy. Kiedy ostatni raz przyszedł do mnie z tym listem, który chciał mi powierzyć, nie wydawał się wcale przygnębiony. Może odrobinę wolniej niż zwykle ruszał się i mówił. Ani śladu zgnębienia. Ciekaw jestem, czy miał jakie przeczucia? Może i miał. Bądź co bądź sądzę że to marny koniec dla tak wybitnej osobistości.
— O tak! To bardzo marny koniec — powiedział Van Wyk tak żarliwie, że prawnik spojrzał nań z ciekawością i po rozstaniu się z nim zauważył, rozmawiając ze znajomym:
— To dziwny człowiek, ten plantator tytoniu z Batu Baru. Czy pan coś wie o nim?
— Istny Krezus — odrzekł dyrektor banku. — Mówią że najbliższym statkiem wraca do kraju aby utworzyć spółkę, która ma przejąć jego posiadłości. Nowe plantacje tytoniu zostały założone. Uważam że ten Holender jest mądry. Dobre czasy nie będą trwać wiecznie.

* * *