Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ach! To Massy. Znów. Udręka ścisnęła serce Whalleya — a bolesny wstyd przeszył go z taką siłą, że omal mu krzyku nie wydarł.
— No więc — czy mam w dalszym ciągu nazywać pana wspólnikiem?
— Pan nie wie czego pan żąda.
— Ja wiem czego chcę...
Massy wszedł do kajuty i zamknął drzwi.
— ...i jeszcze raz postaram się pana na to namówić!
Jego skomlenie brzmiało i przekonywająco i groźnie.
— Tylko niech mi pan nie opowiada o swojej biedzie, to się na nic nie przyda. Prawda że pan na siebie nic nie wydaje — ale można by to nazwać inaczej. Przez trzy lata wyciągał pan ze mnie wszystko co się panu podobało, a teraz chce mię pan puścić w trąbę bez wysłuchania co myślę o panu? Wyobraża pan sobie, że byłbym się poddał pańskim fumom, gdybym wiedział że te głupie pięćset funtów, to wszystko co pan posiada? Obowiązkiem pana było powiedzieć mi prawdę.
— Może być — rzekł kapitan Whalley, pochylając głowę. — A jednak te pięćset funtów pana ocaliły. — Massy roześmiał się pogardliwie. — Zresztą mówiłem panu już nieraz o swym położeniu.
— A ja teraz panu nie wierzę. Kiedy pomyślę, jak ja pozwalałem panu rządzić się na moim własnym statku! Pamięta pan, ciągle mi pan dokuczał z powodu mojej kurtki i pańskiego mostka. Kurtka mu przeszkadzała! Jego mostek! „A ja się na to nie zgodzę — a ja ani myślę tamtego zrobić“. Uczciwy człowiek! Teraz się wszystko wykryło: „Jestem biedny i nic dać nie mogę. Wszystko co mam, to te pięćset funtów“.
Wpatrywał się w nieruchomego kapitana, który wydał mu się nieprzezwyciężoną przeszkodą na drodze. Twarz Massyego stała się żałosna.