Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie dostrzegł mnie, bo widzi tylko to co jest na wprost niego — pomyślał Van Wyk z pewnego rodzaju zgrozą. Podszedł do brzegu werandy i spytał trochę nieśmiało:
— Jakie to jest... jak mgła — jak...
Kapitan Whalley przystanął w połowie schodów i odwrócił się nieulękły aby odpowiedzieć:
— To jest tak, jakby światło odpływało ze świata. Czy pan kiedy śledził na otwartej piaszczystej plaży, jak morze cofa się coraz dalej i dalej? To jest zupełnie to samo — tylko że przypływ już nie nastąpi. Nigdy. To jest tak, jakby się słońce zmniejszało, jakby gwiazdy gasły jedna za drugą. Teraz pewno niewiele zostało gwiazd, które bym mógł dostrzec. Ale już od jakiegoś czasu nie miałem odwagi spojrzeć...
Widać dostrzegł jednak Van Wyka, bo zatrzymał go nakazującym ruchem ręki i rzekł ze stoicyzmem:
— Ja mogę jeszcze chodzić bez pomocy.
Zdawało się, że Whalley wytknął już sobie drogę; wygnany ze swego raju na kształt zarozumiałego tytana, nie chciał szukać żadnego oparcia w ludziach. Van Wyk, stojąc bez ruchu, rzekłbyś liczył kroki, póki je mógł dosłyszeć. Potem przeszedł wśród stołów, stukając mocno obcasami o podłogę, podniósł nóż do przecinania kartek, spojrzał z roztargnieniem na jego ostrze i upuścił go; otarłszy się o fortepian, uderzył kilka akordów, stojąc przed klawiaturą z przechyloną uważnie głową, jak stroiciel; zamknął fortepian, obrócił się na pięcie, wyminął małego foksteriera śpiącego ufnie z łebkiem na skrzyżowanych przednich łapkach, zbliżył się do schodów i, jakby straciwszy nagle równowagę na najwyższym stopniu, zbiegł gwałtownie na dół. Służący, którzy zaczynali sprzątać ze stołu, słyszeli jak coś pomrukiwał (na pewno jakieś złe słowa), po chwili zaś ruszył niedbałym krokiem w stronę pomostu.