Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem stale zaasekurowany — rzekł Van Wyk prawie bezwiednie i zdumiał się tym nagłym wtargnięciem handlowego szczegółu.
— Mówię panu, że statek nie jest pewny pod moim dowództwem. Ubezpieczenie nie byłoby ważne, gdyby się o tym dowiedziano...
— Wina spadłaby wówczas na nas obu.
— Nic mojej winy zmniejszyć nie może — rzekł kapitan Whalley.
Nie śmiał pójść do doktora, który byłby go może zapytał kim jest, czym się zajmuje, i mogłoby coś dojść do Massyego. Żył pozbawiony wszelkiej pomocy, i ludzkiej, i boskiej. Nawet modlitwy po prostu więzły mu w gardle. O co miał się modlić? A śmierć wydawała mu się dalsza niż kiedykolwiek. Kiedy wrócił do swej kajuty, nie śmiał z niej wyjść; kiedy zasiadł w fotelu, nie śmiał wstać; nie śmiał podnieść oczu na czyjąkolwiek twarz, nie chciało mu się spojrzeć ani na morze, ani na niebo. Wielka trwoga aby się nie zdradzić zasłaniała mu cały świat. Stary parowiec był jego ostatnim przyjacielem; tylko jego Whalley się nie bał, znał każdy cal pokładu; ale i na statek ledwie śmiał spojrzeć, gdyż bał się przekonać, że widzi mniej niż dnia poprzedniego. Otaczała go zewsząd niepewność. Widnokrąg znikł; niebo zlewało się tajemniczo z morzem. Kto to jest, ta postać, która tam stoi? Co leży tu na pomoście? I straszna wątpliwość, czy to co dostrzega zgadza się z prawdą, czyniła nawet z reszty pozostałego mu wzroku narzędzie tortur, pułapkę czyhającą zawsze na jego nędzną symulację. Drżał że się o coś fatalnie potknie, że błędnie użyte tak lub nie sprowadzi fatalne skutki. Ręka Boga zaciążyła nad nim, ale nie mogła go od dziecka oderwać. I jak gdyby w koszmarze, będącym szeregiem ciągłych poniżeń, każdy człowiek pozbawiony rysów wydawał mu się wrogiem.