Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawał się rozmyślać, pogrążony w milczącym, posępnym bezruchu.
— Uniesiony pychą, wdałem się z sumieniem w machinacje. Kiedy człowiek traci wzrok, zaczyna dostrzegać wiele rzeczy. Nie umiałem być szczery nawet z dawnym swoim kolegą. I z Massym nie byłem szczery — byłem niezupełnie z nim szczery. Wiedziałem że mnie bierze za pomylonego marynarza bogacza i nie wyprowadziłem go z błędu. Chciałem podnieść swoje znaczenie — bo chodziło o moją biedną Ivy — moją córkę. Dlaczego spekulowałem na jego nieszczęściu? Spekulowałem na jego nieszczęściu przez wzgląd na swoją córkę. A teraz jakiej litości mógłbym się po nim spodziewać? Spekulowałby na mojej niedoli, gdyby o niej wiedział. Znając sprawki starego oszusta, nie wypuściłby pieniędzy przed upływem roku. Pieniędzy należących do Ivy. A ja ani pensa dla siebie nie zachowałem. Z czego bym żył przez rok? Przez cały rok! Za rok nie będzie już słońca na niebie dla ojca mojej Ivy.
Głęboki jego głos wydawał się straszliwie stłumiony, jakby zwały osuwającej się ziemi przygniotły Whalleya i jakby wypowiadał myśli nawiedzające w grobach umarłych. Zimny dreszcz przebiegł Van Wyka.
— A jak dawno pan już...? — zapytał.
— Minęło dużo czasu nim zdołałem uwierzyć w ten... ten dopust.
Kapitan Whalley mówił ponuro i cierpliwie spod zakrywającej twarz dłoni. Uważał że nie zasługuje na to nieszczęście. Z początku łudził się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Miał przy sobie seranga — starego sługę. Przychodziło to stopniowo, a kiedy już nie mógł się łudzić...
Głos jego zamarł prawie zupełnie.
— Zamiast poświęcić córkę, zacząłem wszystkich was oszukiwać.
— To niewiarogodne — szepnął Van Wyk.