Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnięcia Massy, który siedział i nic nie robił, zerwał się oniemiały.
— Tylko niech mi pan nie wymyśla — mruknął śpiesznie Sterne. — Wypraszam to sobie. Ja chcę tylko pana dobra.
Nastąpiła pauza jakby wypełniona niezmiernym zdziwieniem. Obaj zapomnieli języka w gębie. Oficer odezwał się pierwszy dyskretnie i płynnie:
— Pan nie ma najlżejszego pojęcia, co się dzieje na pańskim statku. Nic podobnego nie przyszłoby panu do głowy. Pan jest za dobry, za... za prawy aby kogoś podejrzewać o tego rodzaju... Po prostu włosy stają człowiekowi na głowie.
Obserwował jakie to wywarło wrażenie: Massy wyglądał na oszołomionego, zdawał się nic nie rozumieć. Przesunął ręką po czarnych jak węgiel kosmykach przylepionych do ciemienia. Sterne mówił śpiesznie dalej, przybrawszy ton poufny i śmiały:
— Niech pan nie zapomina, że już za sześć tygodni kończy się... — Massy patrzył w niego osłupiałym wzrokiem. — Więc tak czy owak będzie pan wkrótce potrzebował kapitana dla statku.
Dopiero wówczas Massy drgnął, jakby te słowa przypiekły go niczym rozpalone żelazo; zdawało się że krzyknie. Opanował się z wielkim wysiłkiem.
— Będę — potrzebował — kapitana? — powtórzył zwolna i obelżywie. — Ja mam potrzebować kapitana? Pan śmie mi powiedzieć, że potrzebuję któregoś z was, kiepskich marynarzy, żeby prowadził mi statek? Tuczycie się moją krwią już od lat. Wolałbym rzucać pieniądze za burtę. Obżartuchy, nicponie, oszuści. Mój stary parowiec potrafi tyle co najlepsi z was. — Kłapnął głośno zębami i warknął: — Że też to głupie prawo wymaga kapitana!
Tymczasem Sterne nabrał odwagi.