Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podstarzałą wychowawczynią, która pokładała ufność w boskiej głowie przypominającej Apolla. Szedł w kierunku przeciwnym. Nie chciał mieć do czynienia z żadną kobietą.
Był zgubiony. Nie mógł ani myśleć, ani pracować, ani spać, ani jeść. Natomiast zaczynał pić z przyjemnością, z wyczekiwaniem, z nadzieją. Był zgubiony. Jego kariera rewolucyjna, wspierana uczuciami i zaufaniem wielu kobiet, zachwiała się z powodu niedocieczonej tajemnicy — tajemnicy ludzkiego mózgu pulsującego nienormalnie w takt dziennikarskich frazesów... „Zawiśnie chyba na wieki...“ zwiesił głowę nad rynsztokiem... „...szaleństwa lub rozpaczy...“
— Jestem poważnie chory — mruknął do siebie z wnikliwością człowieka nauki. Krzepka jego postać o kieszeniach wypchanych pieniędzmi odziedziczonymi po panu Verlocu (dostarczył ich tajny fundusz pewnej ambasady) kroczyła środkiem rynsztoka, jak gdyby Ossipon już się zaprawiał do zadań nieuniknionej przyszłości. Pochylał szerokie ramiona i głowę o boskich kędziorach, niby przygotowując się do dźwignięcia skórzanego jarzma tacy z sandwiczami. Podobnie jak owej nocy, przeszło tydzień temu, towarzysz Ossipon szedł nie zważając gdzie stawia nogi, nie czując zmęczenia, nie czując w ogóle nic, nie widząc nic, głuchy na wszystko. „Nieprzenikniona tajemnica...“ Szedł wśród ludzi mijających go obojętnie... „Nad tym czynem szaleństwa lub rozpaczy...“
A nieugięty Profesor szedł również przed siebie, odwracając wzrok od ohydnych, nieprzeliczonych tłumów. Nie istniała dla niego przyszłość. Lekceważył ją.