Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tomie, nie możesz mnie teraz odepchnąć — szepnęła z podłogi. — Chyba że zmiażdżysz mi głowę obcasem. Ja ciebie nie opuszczę.
— Wstań — rzekł Ossipon.
Jego twarz była tak blada, że się stała widoczna wśród gęstych ciemności; natomiast pani Verloc, zasłonięta woalką, nie miała twarzy, była prawie niewidzialna. Migot czegoś białego i drobnego — kwiata na kapeluszu — zdradzał jej ruchy, miejsce gdzie się znajdowała.
Biała plamka uniosła się w górę. Pani Verloc dźwignęła się z ziemi, a Ossipon pożałował, że nie wybiegł na dwór natychmiast. Ale zrozumiał w mig, że to by nie przydało się na nic. Rzuciłaby się za nim. Goniłaby go, krzycząc, ażby wszyscy okoliczni policjanci zaczęli go ścigać. A wtedy Bóg raczy wiedzieć, co by o nim powiedziała. Ossipon bał się do tego stopnia, że mignęła mu przez głowę obłędna myśl aby ją udusić w ciemności. Przerażenie jego wzrosło do punktu kulminacyjnego. Jest w mocy tej kobiety! Ujrzał swą przyszłość: oto żyje, przejęty nikczemnym strachem, w jakiejś małej wiosce hiszpańskiej lub włoskiej; aż wreszcie pewnego pięknego dnia znajdują go martwego z nożem w piersi — jak Verloca. Odetchnął głęboko. Nie śmiał się ruszyć. A pani Verloc czekała w milczeniu na to, co jej zbawca raczy postanowić; milcząca jego zaduma działała na nią kojąco.
Nagle odezwał się głosem prawie zupełnie naturalnym; rozmyślania jego dobiegły końca.
— Chodźmy, bo się spóźnimy na pociąg.
— Dokąd pojedziemy, Tomie? — zapytała nieśmiało pani Verloc. Nie była już kobietą wolną.