Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niestety, moja droga, nie mogę ciebie zabrać do swego pokoju. Mieszkam razem z przyjacielem.
Sam był też zalękniony. Rano przeklęci szpicle będą z pewnością czyhać na wszystkich stacjach. A gdy raz dostaną ją w ręce, z tego lub innego powodu będzie dla niego stracona.
— Ależ ty musisz mię ukryć. Jak to, więc wcale ci o mnie nie chodzi? Nad czym tak myślisz?
Powiedziała to gwałtownie i opuściła splecione ręce ze zniechęceniem. Mgła opadała wciąż i mrok panował niepodzielnie na Brett Place. Nie pojawiła się żadna żywa dusza, nawet kot — niesforny, kochliwy włóczęga — nie pokazał się w pobliżu mężczyzny i kobiety stojących naprzeciw siebie.
— Może dałoby się gdzieś wyszukać jakieś bezpieczne pomieszczenie — odezwał się wreszcie Ossipon. — Ale mówiąc szczerze, moja droga, za mało mam na to pieniędzy — ledwie kilka pensów. My, rewolucjoniści, nie jesteśmy bogaci.
Miał w kieszeni piętnaście szylingów.
— A tu jeszcze podróż przed nami — i to wczesnym rankiem — dodał.
Nie odrzekła nic, nie poruszyła się wcale i towarzysza Ossipona zaczęło ogarniać rozczarowanie. Widać pani Verloc nie miała na to żadnej rady. Nagle chwyciła się za pierś, jakby ją coś silnie zabolało.
— Przecież ja mam pieniądze — wyszeptała. — Mam dosyć pieniędzy. Tomie! Jedźmy stąd.
— A ile? — zapytał nie ruszając się z miejsca, choć go ciągnęła; był to człowiek ostrożny.
— Mówię ci, że mam pieniądze. Wszystkie pieniądze.