Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobach. Niech tu padnę trupem, jeśli kiedy zaświtało mi w głowie aby chłopca do tego użyć. A ty ciągle pod nos mi go podsuwałaś, kiedy odchodziłem od zmysłów i łamałem sobie głowę co począć, żeby nas wszystkich ocalić. Co cię u licha napadło? Mógłby kto pomyśleć żeś to robiła umyślnie. I nie dałbym dwóch groszy, czy tak nie było. Któż zgadnie, co ty potrafisz wywąchać z tą twoją obojętną miną niewiniątka, które nic nie widzi i pary z ust nie puszcza...
Chrapliwy jego głos zamilkł na chwilę. Pani Verloc nic nie odpowiedziała. Wobec tej ciszy zawstydził się swoich słów. Ale jak się to często zdarza ludziom spokojnym w czasie sprzeczek domowych, pan Verloc, czując się zawstydzony, wysunął nowe zarzuty.
— Ty czasem zatniesz się w taki nieznośny sposób — podjął znów, nie podnosząc głosu. — Można wprost oszaleć. Twoje szczęście, że nie tak łatwo daję się wyprowadzić z równowagi przez te fochy i udawanie niemowy. Tak, jestem do ciebie przywiązany. Ale co zanadto to niezdrowo. Chwila nie jest wcale po temu. Powinniśmy zastanowić się nad tym co robić. Nie mogę ciebie puścić do matki, żebyś poleciała opowiadać jej o mnie jakieś bzdury. Jeszcze czego! I zdaj sobie jasno z tego sprawę: jeśli myślisz że to ja zabiłem chłopca, wiedz o tym, że równie dobrze ty go zabiłaś.
Pod względem szczerości uczuć i otwartego ich wyznania słowa te przeszły wszystko co się kiedykolwiek powiedziało w tym domu, prowadzonym za dochody z tajnego zajęcia, pomnażane sprzedażą mniej lub więcej tajnych przedmiotów — lichych środków wynalezionych przez ludzkość dla ochrony niedoskonałego społeczeństwa przed groźbą ducho-