Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naturalnie — odrzekła krótko Winnie, patrząc prosto przed siebie.
Dorożka telepała się wzdłuż buchającego parą szynku, wśród blasku gazowego światła i zapachu smażonych ryb.
Staruszka jęknęła znowu:
— I pamiętaj, kochanie, co niedziela muszę się widzieć z naszym biednym chłopcem. Chyba zgodzi się spędzać ten dzień ze starą matką...
Winnie krzyknęła obojętnym głosem:
— Czy się zgodzi! Ja myślę! Jak on biedaczek bez matki wytrzyma? Szkoda że mama o tym nie pomyślała.
Nie pomyślała o tym! Bohaterska staruszka przełknęła coś na kształt bilardowej kuli, figlarnej i kłopotliwej, która usiłowała wyskoczyć z jej gardła. Winnie nic nie mówiła przez chwilę, nadąsana, wpatrzona przed siebie i wygarnęła w końcu niezwykłym u niej tonem:
— Nie mam pojęcia jak na początku dam sobie z nim radę, taki będzie niespokojny...
— Tylko w żadnym razie nie pozwól aby się naprzykrzał twemu mężowi, kochanie.
W taki to sposób rozprawiały poufnie o warunkach nowego położenia. A dorożka miotała się wciąż. Matka pani Verloc zaczęła znów wypowiadać swoje obawy. Czy można zaufać Steviemu i pozwolić żeby sam odbywał całą tę drogę? Winnie utrzymywała, że jest teraz znacznie mniej „roztargniony“. Zgadzały się na tym punkcie. Było to oczywiste. Znacznie mniej — prawie wcale. Wśród hałasu krzyczały jedna do drugiej z pewną otuchą. Lecz nagle niepokój matczyny wybuchł na nowo. Przecież Stevie będzie musiał przesiąść się z jednego omnibusu