Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łajdackiego blagiera, jaki mu się nawinął — myślał pan Władimir, uśmiechając się niewyraźnie do Verloca.
— Powinien pan czcić pamięć barona Stott-Wartenheima — wykrzyknął nagle.
Spuszczona twarz Verloca wyrażała posępną udrękę i znużenie.
— Pozwoli mi pan zauważyć — rzekł — że przyszedłem tu wezwany listownym rozkazem. Dotychczas byłem tu tylko dwa razy w ciągu lat jedenastu i oczywiście nigdy o jedenastej rano. Nie jest rzeczą rozsądną o tej porze mnie wzywać. A gdyby mię przypadkiem spostrzegli? Miałbym się z pyszna.
Pan Władimir wzruszył ramionami.
— Przestałbym być użyteczny — gorączkował się Verloc.
— To jest pańska sprawa — mruknął pan Władimir z łagodną brutalnością. — Gdy pan przestanie być użyteczny, przestaniemy się panem posługiwać. Tak. Natychmiast. Szlus. Zostanie pan... — Pierwszy sekretarz zmarszczył brwi i urwał, szukając należycie dosadnego określenia; rozjaśnił się natychmiast, błysnąwszy wspaniałą bielą zębów w kpiącym uśmiechu. — Zostanie pan wylany — wygarnął z okrucieństwem.
Raz jeszcze musiał Verloc użyć całej siły woli, aby zwalczyć uczucie omdlałości jakby spływającej po nogach — uczucie, które natchnęło ongi jakiegoś nieboraka do trafnego określenia: „Dusza uciekła mi w pięty“. Pan Verloc, świadom tego uczucia, podniósł odważnie głowę.
Pan Władimir zniósł jego tępy, badawczy wzrok z najzupełniejszą pogodą.