Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— „A kiedy człowiek tu przyjedzie, to — przecież pan rozumie — nie po to aby patrzeć na księżyc“. I ciągnął dalej że Kurtz jest istotnie „geniuszem uniwersalnym“, lecz nawet genjuszowi łatwiej pracować przy pomocy odpowiednich narzędzi — ludzi inteligentnych. Cegieł wyrabiać nie można — zachodzi tu przeszkoda czysto fizyczna, jak to wiem dobrze; a jeśli on pełni przy dyrektorze funkcję sekretarza, to dlatego że żaden rozsądny człowiek nie odrzuca lekkomyślnie zaufania swych zwierzchników. Czy to pojmuję? I owszem. A o co mi jeszcze chodzi? Chodzi mi właściwie o nity, na Boga! O nity. Żeby robota posunęła się naprzód, żeby raz skończyć z tą dziurą. Potrzeba mi nitów. Tam u wybrzeża są pełne ich skrzynie — leżą stosami — pęknięte — rozwalone! Co dwa kroki podrzuca się nogą rozsypane nity — na tym dziedzińcu stacyjnym na zboczu. Nity potoczyły się aż do gaju śmierci. Można sobie zapełnić kieszenie nitami, schyliwszy się tylko poprostu — a tu gdzie są potrzebne niema ani jednego. Mamy odpowiednie płyty, ale ani jednego nitu aby je przymocować. — A tymczasem co tydzień posłaniec, samotny Murzyn z torbą od listów na ramieniu i kijem w ręce, wyruszał z naszej stacji na wybrzeże. I kilka razy na tydzień karawana z wybrzeża przybywała z towarami — okropnym, połyskliwym kretonem, na którego sam widok człowiek się wzdrygał, szklanemi paciorkami mniej więcej po pensie kwarta, i zakazanemi chustkami z perkalu w deseń. Ale nitów ani śladu. Trzej tragarze byliby mogli przynieść wszystko czego potrzebowałem do spuszczenia statku na wodę.
— Mówił do mnie coraz poufniej, ale zdaje się że moja obojętna postawa wreszcie go rozjątrzyła, bo