Przejdź do zawartości

Strona:PL Jerzy Żuławski - Kuszenie szatana.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, — szepnął Kamil i zamyślił się. Gdy po chwili podniósł głowę, drżała mu nerwowo jedna strona twarzy od kąta ust aż do oka i głos mu się łamał, gdy począł mówić:
— Uciec przed sobą, przed wspomnieniami, przed życiem — o-o! uciec chciałem i chcę, nadarmo, nadarmo! Nie opuszczają mnie!
Tyle było głębokiego bólu, tyle bezgranicznej tęsknoty i skargi w stłumionym jego głosie, iż Władysław uczuł wielką litość dla tego bogatego i młodego człowieka, który całą ziemię objechał w pogoni za nieuchwytną marą — spokojem.
— Raz tylko, raz... — szeptał Kamil i wyciągał rękę, wskazując Alpy, oblane złotem zachodzącego słońca.
— Jungfrau! — tam byłem spokojny... Wyszedłem na szczyt sam — bez przewodnika. Tam jest spokój: lody tylko a śniegi miękkie, białe, ciche. Cały świat był pode mną, a nade mną tylko — Bóg. Ległem twarzą na śniegu i czułem, że wszystko we mnie ucicha, że mi błogo, dobrze... Nie trwało to jednak długo: orły mnie zbudziły, kracząc nade mną. — Co tam! Teraz i tego nie będzie! Podobno kolej budują i hotel!... Co tam!