Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak długi przed strzaskaną banią. Z kleistego błota wyciągał różowe okruszyny, całował żarliwie, rzucając się we wszystkie strony, gdzie tylko błysnęło świecidełko. I długo tarzał się na kolanach, bijąc głową pokłony w ziemię, pokłony przed osamotnioną tyczką, która dziś jeszcze dźwigała całą jego banię. Wreszcie powstał i, jak zwierz drapieżny, wytężając twarzy ścięgna i kurcząc grzbiet, ryknął, zapewne z okrutnej dolegliwości, ale zagłuszył go grzmot przeciągły odchodzącej burzy.
Nieprzytomny, oklejony błotem, ociekający z deszczu, ale obowiązkowy doktór Lipek wyszedł do swoich pacjentów. Niezaprzeczenie cichą, świeżą mogiłę niósł on w swojej piersi, więc razić go musiał boleśnie niesłyszany dotąd, dokuczliwy chichot, który zewsząd przedzierał się na kurytarze. Wszedł do celi Posła i zrazu nigdzie nie mógł go spostrzec. Wreszcie zawadził końcem nosa w but wystający i, zadarszy głowę, ujrzał olbrzyma w niewygodnym przegięciu koczującego na szczycie pieca. Poseł spogląda w rozłożone dłonie, jak gdyby odczytywał najweselsze wróżby i zaśmiewa się łapczywie, tubalnie. Zauważył doktora i, unosząc w górę różowe świecidełko, podrwiwa ze szczytów.
— Moje uszanowanie, padam do nóg pana doktora. Czego dobrodziej sobie życzy?
Już pan niepotrzebny, już pan niczego nie nauczy, nic nie da. Ukrywałeś, gnębiłeś, wzięliśmy sami. Teraz potrafimy już sami uśmiać się do syta.
Jeżeli panu również uśmieszek potrzebny, proszę potrudzić się do ogrodu i poszukać, może jesz-