Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Pichoń już całkiem głowę wbił w piersi i w drzwiach otwartych skomlił:
— Spokój — niespokój, wstyd jeno, który jak żelaziwo rozgrzane duszę wypala. Nie wywiozę wielu, wszystkich nie doczekam. Mrowie uparte. Wstyd, wstyd, że mi wspólna z wami droga.
Zawalił za sobą drzwi alkowy i spuścił podwójną zasuwę. Rozbijał się gwałtownie od ściany do ściany.
Wierny sługa czuwa, nadsłuchuje. Coś, jakby w alkowie runęło. Łomot. Głową o podłogę wali, pewnikiem głową. Dudni. Lecą jakieś pokrzyki, bardzo zastrachane. Wyraźnie przyzywa: hop! hop! Ale znowu ścicha. Idzie tylko rzeka, okrutnie bulgoce i ciągle się wzdyma. Wichury wiosennej słychać granie. Nie inaczej, nadciąga zlewa. Przylecą wody wezbrane, moc straty ludziskom wyrządzą. Pyka Taras z fajki i wcale do snu się nie układa. Siedząc na wygniecionym sienniku, oparł brodę o wystawione kolana. Nie wiele on ze wszystkiego zmiarkował, ale wzięło go jakieś nieszczęsne rozmyślanie, więc uparte zadumy w rozgorzałej głowie na zacny porządek układa.
Nikomu nic przydatnego nigdy nie wyrządził, nie było w nim dobroci po temu ni chęci. Zawsze ino grzebał i grzebał, a inną wszelaką markotność precz odpędzał. Dziś go jakoweś chcenie swędzi, niby coś wystrychnąć! wcale życzliwego dla dyrektora, tylko dla niego, bo trzeba, trzeba — żeby tak łbem swym nie tłukł.
Pchnął odrzwia, wszedł w świt. Brzask zimny po odsłoniętej piersi kudłatej go maca, nogi w błot-