Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miałażby ta wycieczka być przeciwną twojemu życzeniu? zapytał Luis z żywością.
— Nie, drogi mężu; w tym razie spełnienie twych życzeń osobistą sprawia mi przyjemność. Ileż silnych i nieznanych odbiéram tu wrażeń!
Po upływie pół godziny z pokładu Ozemy ujrzano okręt admiralski, a zanim jeszcze słońce stanęło w zenicie, statek Luis’a wpłynął w szeregi floty. Admirał, dowiedziawszy się o przybyciu młodéj pary, pospieszył odwidzić ich osobiście, i z szczérą przyjęty został radością.
Trudno zaiste większą wyobrazić sobie sprzeczność, jak powtórną tę wyprawę w porównaniu z piérwszą. Niegdyś Kolumb odpływał samotny, prawie nieznany, z trzema źle opatrzonemi statkami; dziś mnóstwo żagli snuło się po morzu i admirał otoczony był wyborem szlachty hiszpańskiéj.
Jak tylko rozeszła się wiadomość, że hrabina de Llera obecną jest na statku Ozema, spuszczono zewsząd łodzie i Mercedes śród morza znalazła się otoczoną jakby na dworze królowéj Izabelli. Dwie damy z jéj orszaku dopomogły hrabinie w przyjmowaniu szlachetnych kawalerów cisnących się tłumnie na pokład. Przez całą godzinę scena ta, pełna ruchu i wesołości, ożywiała mały statek, a czyste i wonne powietrze oceanu tém większego przydawało jéj uroku.
— Hrabino, rzekł jeden z rycerzów, nieszczęśliwy kiedyś pretendent do ręki Mercedes, okrucieństwo twoje, jak widzisz, przywiodło mnie do rozpaczy, i chronię się przed niém aż na drugą świata połowę. To szczęście dla don Luis’a, żem nie należał do piérwszéj wyprawy; bo którażby Kastylianka wzgardziła ręką towarzysza don Kolumba?
— Być może, odpowiedziała Mercedes; wolę jednak aby małżonek mój nie oddalał się bardzo od brzegu, chociażby dlatego tylko, że wtedy mogę mu wszędzie towarzyszyć.
— Sennoro, odezwał się Alonzo de Ojeda, don Luis zwyciężył mnie na turnieju; ale dziś ja go przewyższam, jeśli nie w szczęściu, to w zasłudze.
— Dosyć zaszczytu dla mego męża, że raz pokonał tak dzielnego rycerza.
— Ależ hrabino, gdyby don Luis popłynął z nami i wrócił po roku, zadziwiwszy swém męztwem poddanych wielkiego chana, to jeszczebyś go lepiéj pokochała.
— Admirał, sennorze, i tak go szanuje; w téj chwili oto samotną w méj kajucie toczą rozmowę, a podobnego zaszczytu don Christoval nie wyświadczyłby lada komu.
— Ta przyjaźń don Kolumba dla hrabi, wtrącił odrzucony wielbiciel, już w Barcelonie ogólną zwracała uwagę. Zapewne dawniéj spotkać się musieli na morzu.
— Przebóg! zawołał śmiejąc się Ojeda, jeżeli spotkanie admirała z don Luis’em było tego rodzaju co ze mną, to nic dziwnego że w dobréj mają się pamięci.
Podczas gdy na pokładzie w ten sposób lekko i wesoło dowcipna szła pogadanka, hrabia de Llera z Kolumbem poważniejszą w kajucie prowadzili rozmowę.
— Don Luis, rzekł admirał, znasz mą przychylność dla siebie, i ja wzajemnie pewny jestem twojego poważania. Obecna wyprawa niebezpieczniejszą jest od piérwszéj; bo wtedy byłem przedmiotem pogardy i litości, dziś przeciwnie opuszczam Hiszpanią ścigany przewrotnością zawistnych. Skryci nieprzyjaciele będą mnie tu podkopywać; i ci nawet, co w oczy płaszczyli się przedemną, spotwarzą i oczernią moje imię. Zostawiam wszakże kilku gorliwych przyjaciół, a mianowicie Ojca Juan’a Perez, Luis’a de Saint-Angel, Alonza de Quintanilla i ciebie. Liczę na was, nie w celu dostąpienia zaszczytów, lecz w interesie prawdy i słuszności.