Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nowiono raz jeszcze przez pobożną ofiarę okupić przebaczenie nieba, i poraz trzeci los przypadł na Kolumba. Prócz tego cała osada uczyniła ślub suszenia w piérwszą sobotę po szczęśliwém wylądowaniu.
— Rzecz osobliwsza, sennorze, rzekł Luis do admirała, że przypadek wszystkie niemal pokuty wkłada na ciebie. Musi to być skutkiem głębokiéj wiary twojéj.
— Powiédz raczéj moich grzechów. Dumny powodzeniem, mogłem zapomniéć chwilowo, iż jestem tylko narzędziem Opatrzności, pracownikiem w winnicy pańskiéj, przypisując wielkie to dzieło osobistéj zasłudze swojéj.
— Czy mniemasz że obecnie grozi nam niebezpieczeństwo?
— Od opuszczenia Palos nie byliśmy ani razu w równie trudném położeniu. Ląd musi być blizko, a burza coraz bardziéj się rozsroża. Szczęście że dzień niedaleki; miejmy nadzieję iż z jego światłem pojawi się środek ocalenia.
Zabłysnął wreszcie piérwszy promień jutrzenki; bo przyroda, w poważnym majestacie, bez względu na wypadki których widownią jest ziemia i morze, odbywa codzienną swą kolej, wytkniętą od wieków przez Stwórcę wszech rzeczy, dowodząc dumnym padołu tego mieszkańcom, że wyższa mądrość czuwa nad ruchem wszechświata. Wszelako dzień żadnéj nie przyniósł zmiany; la Nina, pchnięta nieprzepartą siłą wiatru i bałwanów, coraz bardziéj zbliżała się do lądu.
O trzeciéj po południu znaki sąsiedztwa ziemi stawały się coraz wyraźniejsze, chociaż nic jeszcze nie widziano, prócz zapienionych fali i ponurego nieba, rozjaśnionego niekiedy owém światłem fosforyczném, co zwykle podczas burzy rozlane jest w powietrzu. Bussola tylko wskazywała miejsce zachodu słońca, lecz oko w gęstym tumanie dojrzéć go nie mogło. I znów zapadła ciemność, i znów podróżnicy, razem z światłem dobroczynném, stracili nadzieję.
— Ta noc, mój synu, jest stanowczą, rzekł Kolumb w parę godzin po zachodzie słońca; jeżeli szczęśliwie doczekamy ranka, będzie to dowód szczególnéj łaski Boga.
— A jednak, sennorze, widzę cię spokojnym.
— Marynarz nie umiejący rozkazywać głosowi swemu i twarzy, zrzec się powinien swojego zawodu. Co do mnie jednak, jestem rzeczywiście spokojnym, bo ufam zrządzeniu Opatrzności.
— Jeżeli zginiemy, sennorze admirale, Portugalczycy staną się jedynemi spadkobiercami tajemnicy naszych odkryć; trudno bowiem przypuścić aby Marcin Alonzo ocalał.
— Smucę się tém, mój synu; ale przedsięwziąłem środki zachowania naszym władzcom należnego im prawa. Resztę zostawiam Bogu.
W téj chwili usłyszano okrzyk: Ziemia! Wyraz ten, zwykle z radością przyjmowany przez żeglarzów, dla osady la Niny zdawał się wyrokiem śmierci. Kolumb i Luis pobiegli na pokład i ujrzeli rzeczywiście ląd w takiéj blizkości, iż można było słyszéć huk bałwanów roztrącanych o skały. Nie ulegało wątpliwości że to było pobrzeże Portugalii; rozbicie zdawało się nieuchronném. Jeden tylko pozostał środek: skręcić okręt na południe i trzymać go przez noc w oddaleniu od brzegów. Zaledwo téż Koluuib objawił nieodzowność tego ruchu, gdy już Wincenty Yanez zajął się jego wykonaniem.
Dla uskutecznienia zbawczego obrotu potrzeba była koniecznie pomocy żaglów; Kolumb przeto dał rozkaz rozpięcia takowych na tylnym maszcie. Śmiałe to postanowienie o mało jednak nie zgubiło statku, bo w chwili gdy żagiel nie był jeszcze dostatecznie przytwierdzonym, wiatr zadął tak gwałtownie, że tylko co nie potrzaskał reji. Szarpnięcie było tak silne, jak kiedy pęka lina kotwicowa; odtąd jednak la Nina, choć nieustannie zagrażana przez fale, zaczęła oddalać się od lądu.
— Luis! zawołał głos słodki na bohatéra naszego, stojącego nieopodal drzwi kajuty kobiécéj; Luis, Haiti lepiéj — Mattinao lepiéj — tu źle, Luis!
Byłato Ozema, która opuściła izbę dla przypatrzenia się wzbu-