Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prevanche był niezły chłopak, choć miał szczególne poglądy na zaprząg rzemienny. Wydostał się? Pięknie — bardzo się cieszę.
— Pięć lat... — Van Brunt powtarzał wciąż te słowa i niewiadomem skojarzeniem wychylała się doń z pamięci twarz Emilji Southwaithe. Pięć lat... Klucz dzikich ptaków zawarczał nad ich głowami, na widok osady zmienił kierunek i w blaskach słońca pociągnął na zachód. Van Brunt wyjął zegarek. Była pierwsza po północy. Obłoki w kierunku bieguna były krwisto czerwone, a z południa skośne promienie napełniały ciemne lasy posępną poświatą. Powietrze stało nieruchomo, igły sosen nie drgały, najmniejszy dźwięk w obozowisku brzmiał jasno i wyraźnie, jak brzęk trąb. Pod wpływem tej ciszy Metysi i voyageurs gawędzili półgłosem, kucharz zaś ostrożnie przestawiał patelnie i kociołki. Gdzieś daleko płakało dziecko, a w głębi lasu, dźwięcząc, jak cienka struna srebrna, drgał głos kobiecy w żałosnej piosence: — „O-o-o-o-o-o-haa-ha-a-ha-aa-a. O-o-o-o-o-o-a-ha-a-ha-a“.
Van Brunt wzdrygnął się z zimna i zatarł ręce.
— Tam zadecydowano, żem umarł? — zapytał Fairfax.
— No — pan nie wracał, tak że przyjaciele pańscy...