dło i w końcu z pośpiechem je urwał. Ustąpił kilka kroków w tył, założył ręce za pas, a w milczeniu jakiemiś przestraszonemi oczyma wodził za Czokołdem. Tak samo przypatrywał mu się ów stary dziadek; a musiało na fizyonomii żyda malować się wyraźnie podziwienie jakieś, bo aż uderzyło Cieszyma. Rozśmiał się dobrodusznie.
— Co ty tak Salomonie wpatrujesz się w mojego przyjaciela pana Czokołda?... to jest właśnie ten, co mi w pomoc przyszedł, gdy mnie rozbójnicy napadli.
Salomon podniósł jarmułkę i ukłonił się z dala w milczeniu. Właśnie panu Lambertowi wypadło w téj chwili wyjść do koni, i Czokołd sam na sam pozostał z żydem. Odwrócił się do niego, ostro spoglądając mu w oczy.
— Czy ja tak dziwnie wyglądam, że mi się asan przyglądasz tak uparcie?
— Albo ja się jaśnie panu przyglądam? ja — tak sobie, rzekł po cichu Salomon; ja nic nie wiem, ja nic nie wiem!... Pan Czokołd... ja żadnego pana Czokołda nigdy nie znałem... Co mnie do tego! mnie nic do tego!
Jeszcze groźniéj, ruszając ramionami, począł nań patrzeć szlachcic.
— Nie rozumiem co mówisz, rzekł niecierpliwie.
— Ale co ja mam mówić! ja nic nie mówię, bo ja nic nie wiem. Ja jestem człowiek spokojny i do niczego się nie mieszam...
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/76
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.