— Ale gdzież serce? gdzie sumienie?
— Gdzie serce? spytaj pani siebie saméj... Zabito je i nie żyje... Sumienie tylko stwardniało.
Starościna chciała mówić, ale widok człowieka obudził w niéj jakieś uczucie nowe, słowa na ustach zastygły, łza dobyła się z oczu.
— Cóż to nieszczęście uczynić może z człowieka! szepnęła, któżby w was poznał tego... tego...
— Tego nie ma ani śladu, rozśmiał się Czokołd. Tamten był głupi, wraźliwy, dający się zwodzić, pełen wiary i ufności, dzisiejszy nie ma tych wad, ot! i lepiéj mu z tém.
— Bannicie? w więzieniu?
— Wszystko jedno, świat także klatką, co chwila się o ściany jéj bić trzeba.
— Czego chcesz od nas, byś się nad nami ulitował? spytała.
— Ja? nic, rzekł Czokołd, tylko abyście mi dali pokój i uwolnili od prześladowania.
— Ależ dziecko?
— Nie wiem o żadném.
— Toż przecię bezwstyd niezrównany! krzyknęła starościna; a któż je porwał? a cóż się z niém stało?
Czokołd zamilkł, postąpił krok i do drzwi wchodowych stukać począł.
— Co waćpan robisz? zapytała go starościna.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/411
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.