Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uznaje; chcę was oboje uchować od grzechu... Lambercie, proszę cię... proszę cię...
Mówiła z uczuciem, stolnik się zachwiał, ale w téj chwili niebieskie oczy Maryni mignęły przed nim... spokojne z nią szczęście uśmiechnęło mu się z daleka — potrząsł głową.
— Pani starościno... niestety! za późno... ja nie wiem, — ja nie mogę.
Groźnie czarne brwi namarszczywszy, stanęła kobieta patrząc na niego z nielitościwą dumą i pogardą.
— Dość, rzekła, jam prosić nie zwykła, — raz, ten jeden w życiu, chciałam ocalić córkę od losu, który ją czeka... zniżyłam się do prośby i żałuję tego. Więc będzie co Bóg przeznaczył. Żegnam waćpana... i — nie do widzenia, bo się spodziewam, iż wprzód jak na Józefatowéj dolinie nie spotkamy się już z sobą.
Skłoniła głowę, odwróciła się od stolnika i wyszła powolnym krokiem, zostawiając go oblanego zimnym potem. Widząc się sam w pokoju, ruszył i on, nie mając już tu co robić, zamyślony i złamany do domu. Ciężar, który się nań zwalił, za wielki był na jego ramiona. Wychodzącemu podstarości i ksiądz już się nie pokazali, żywéj duszy nie spotkał w dziedzińcu, konie stały za bramą, dopadł ich i milczący popędził do Ćwikłów.