żliwe, co przyjęte... znajduję się w położeniu dosyć trudném. Trybem u nas bardzo pospolitym, dla rozrywki, zawiązałem lekki stosuneczek z pewną osobą, a teraz...
— Lekki ów stosuneczek czyby już miał wam zaciążyć? spytał Czokołd.
— O! nie, przerwał szambelan: nie sądziłem w początku, aby on mnie miał tak związać, wplątać i niewolnikiem uczynić. Mówię panu z całą otwartością: żartowałem sobie w duchu z wieśniaczki, mając ją za parafiankę, a całą tę historyjkę za fantazyę jesienną, któréj zima koniec położyć miała, a tu...
— A tu co? śmiejąc się spytał Czokołd.
Szambelanowi jakoś ciężko było się spowiadać, chodził po pokoiku, pół słowami się odzywając, jakby pragnął, żeby słuchacz dobył już reszty.
— Ja nie znałem téj kobiety, dodał.
— A któż może się pochwalić, by kobietę znał? zapytał Czokołd.
— Oderwać się od niéj siły nie mam, porzucić nie mogę, ciągnąć tak dłużéj niebezpiecznie, ona nieostrożna... ja...
— Może się zdaje, że naprzódby też poznać potrzeba intencye drugiéj strony? szepnął szlachcic.
Szambelan zbliżył się, objął krzesło nogami, siadając na niém jak na koniu, i wsparty na rękach, zaczął szeptać Czokołdowi:
— Ona chce, byśmy jechali do Warszawy na zimę...
— Kto! wy? zapytał spowiednik.
— My, to jest wszyscy.
— Nie sami państwo dwoje? dodał pierwszy. Ja zawsze sądziłem, że się to na tém skończy, iż państwo sobie drapniecie po cichu.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/179
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.