Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja mówić z panią muszę, odezwał się szlachcic stanowczo; to nic nie pomoże. Juściż mnie starościna wyrzucić nie każesz. Jestem ubogi, wędrowny, nieznajomy człowiek.
— W mym domu obcy nie postał, odparła kobieta, a nie przyjmuję... nikogo, nikogo, nikogo.
Wyrazy te powtórzyła kilka razy, a głos z razu drżący, rósł, stawał się gniewny i prawie gwałtowny. Strach ustąpił miejsca rozdraźnieniu.
— Dobrze, odparł Czokołd, ale jeżeli ten upór ściągnie na was, na dziecię wasze, na wnuka nieszczęście nowe, jam niewinien.
Te słowa zdawały się działać na starościnę, zawahała się nieco. Skorzystał z tego Czokołd i rzekł:
— Wszak dwa słowa ja i tu powiedzieć mogę, kościół mnie nie rozbroi ani zastraszy.
— Mów waćpan.
— Te dwa słowa, to tylko pytanie, pani starościno: czy pokuta już zmyła z sumienia łzy i krew, i mojéj niedoli kamień zdjęła, i zatarła to miejsce, gdzie to wszystko leżało? Czy Pan Bóg przebaczył? czy pokój powrócił? Jeśli już jesteś szczęśliwa, to właśnie przybywam w porę. Patrz pani na mnie... przyjrzyj się swemu dziełu... posłuchaj co się dzieje w sercu... Ja już w Pana Boga nie wierzę, oto masz dzieło twoje!!