Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże będzie pochwalony...
— Na wieki wieków! odpowiedział cicho.
Głos usłyszawszy stara zwróciła się i śmiało przechodzącego pochwyciła za suknię.
— Czekaj... stój! ja wiem kto ty, a tyś powinien wiedzieć kto ja...
Czokołd zawahał się, obejrzał trwożliwie i mruknął:
— No, to milcz... to milcz! rozumiesz, milcz...
— Nie idźże, stój, drżącym głosem poczęła staruszka: na miłość bożą... chwilkę...
Łzy słychać było w tym głosie; Czokołd także z widoczném wzruszeniem stanął.
— Jezu Nazareński! Jezu miłościwy... Starym oczom co nic nie widzą, jeszcze dano było ciebie widzieć, zagadnąć... raz... raz... Jasieńku mój, Jasieńku mój...
— Cicho! cicho...
— Dla czego? cóż ty winien? czego ty się kryjesz? mów co się z tobą działo? co ciebie tu przyprowadziło?
Głos staruszki był naglący, a drżał wzruszeniem wielkiém.
— Jakżeś mnie poznać mogła?
— Poznać? czy to poznanie? jam się domyśliła, jam przybrane dziecko poczuła. Szedłeś przez wioskę, siedziałam z prawnuczętami pod gruszą, dla czego oczy podniosłam nie wiem. Patrzę... idzie upiór starego... To on sam, on żywy. Myślałam, że cień przyszedł po modlitwę za duszę, poczęłam Anioł Pański, i widziałam jakeś szedł na cmentarz, i powlokłam się, bo wiedziałam, że jeśli nie nieboszczyk, to chyba ty być musiałeś...
I rozpłakała się stara szukając jego ręki, aby ją do ust podnieść.
— Na miłość bozką, niech to przy tobie zostanie, żeś mnie widziała.
— A komużby moje usta to powiedziały, kie-