Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stosunki nasze są tego rodzaju, przeszłość je uczyniła takiemi, że ani on, ani ja, nigdy nie pomyśleliśmy nawet, aby przyjaźń się mogła w inne uczucie zamienić.
— Przewiduję to — dodała Romana poważniéj — iż ludzie będą może mnie ogadywali i przypuszczali wiele... Nie idzie mi o siebie; ja nigdy nie pójdę za mąż; ale o Sołomereckiego, któremu to może być nieprzyjemném, i przeszkodzić mu do ożenienia. Bo on wreszcie kiedyś ożenić się powinien i musi.
Jasnemi oczyma spojrzała na bankierową.
— Bardzo ci wdzięczna jestem za to szczere wyznanie i oświadczenie — dodała przyjaciółka. — Trankowski, który był u ciebie na obiedzie, nosi się po mieście.
Uśmiechnęła się Gryźdówna.
— Byłam tego pewną — szepnęła.
— Masz słuszność — mówiła daléj bankierowa — że Sołomereckiego koniecznie ożenić potrzeba. Rachuję nawet, iż mi pomożesz do tego.
Zarumieniona Gryźdówna odpowiedziała skinieniem głowy.
— Znasz Elizę — poczęła poufnie pani domu. — Śliczna, miła, serce najlepsze, milion rubli posagu, i — zakochana w nim. Widywała go ciągle temi czasy u nas i po innych domach, mówiła z nim, podobał się jéj.
— A on? — nieśmiało odezwała się Gryżdówna.
— Był dla niéj niezmiernie grzecznym. Uważałam, że z przyjemnością z nią rozmawiał. Eliza nie może się nie podobać, choćby tego miliona rubli nie miała. Jest to główka bardzo otwarta, a serce złote. Szczęśliwym będzie, kto ją weźmie i kogo ona pokocha.
— Pani sądzisz, że jest zajętą Sołomereckim? — pytała Romana.
— A! to widać na piérwszy rzut oka, gdy są z sobą; nie trudno się na tém poznać. Wszyscy ją nim prześladują — mówiła daléj gospodyni. — Jesteś przyjaciółką Sołomereckiego, pomóż do tego, aby ich szczęśliwymi uczynić.
Romana milczała z głową spuszczoną, cień jakiś przeszedł po jéj czole.
— Nie lubię i nie umiem swatać — szepnęła — lecz... zobaczymy.
Wieczorem Sołomerecki przyszedł do Romany, było kilka osób; przyjęła go trochę zimniéj i smutniejsza, niż zwykle.
Czytał tak dobrze w jéj oczach, że, nim się wieczór skończył, spytał jéj:
— Co pani jest? nie swoją jesteś?
— Nie wiem; może mnie głowa boli, może... nie wiem.
W chwilę potém zbliżyła się do Sołomereckiego.
— Prawda, że panna Eliza jest cudnie piękną — rzekła, patrząc mu w oczy. — Ludzie ją chwalą z charakteru, oprócz tego jest to jedna z najbogatszych panien w stolicy.
Sołomerecki natarczywie popatrzył jéj w oczy.
— Dlaczego pani mnie o to pytasz? Przyznaj, jest w tém coś. Domyślam się, że albo mnie posądzają, iż się staram, albo na myśl komuś przyjść musiało nas swatać?
— Może! — odparła Romana — ale nie byłoby to wcale niewłaściwém.
— Mnie się zdaje, iż zewszechmiar para z nas była-by niedobrana — rzekł Sołomerecki. Panna Eliza jest bardzo młodziuchną, dla mnie pewnie za młodą. Oprócz tego przywykła żyć w świecie promieni, świateł, woni, śpiewu i marzeń; a ja należę do rzeczywistego świata. Stworzoną jest na wielką panią; ja na człowieka pracy i samotności. Skąpię się czasami w tém społeczeństwie wesołém, inteligentném, miłém, które nic nie robi, a sądzi o wszystkiém; kąpiel ta jest bardzo przyjemną, ale nie mógłbym wytrwać w niéj na zawsze.
Romana słuchała z zajęciem.
— Mówią — dodała — że panna Eliza bardzo jest wam przyjaźną, to coś znaczy... Mogła-by się zastosować do waszych upodobań i wyobrażeń.
— Pani mnie chcesz swatać — rozśmiał się Sołomerecki. — Serdecznie dziękuję, ale, na prawdę, jak dawniéj, tak i teraz, nie miałem i nie mam najmniejszéj ochoty, powołania do ożenienia się. Jest mi tak na świecie dobrze z moją swobodą!
— Na zawsze jednak to być nie może — przebąkneła Romana.
— Dlaczego?
— Człowiek potrzebuje rodziny — szepnęła.
— Może ją sobie dobrać wedle serca — rzekł Sołomerecki. — Wierz mi pani, że gdybyś była siostrą moją rodzoną, nie mógł-bym dla niéj miéć więcéj przywiązania.
W tém przerwano rozmowo, Romana odejść musiała. Sołomerecki się przeszedł parę razy po saloniku, poruszony mocno. Przystąpił potém do gospodyni, gdy ją zobaczył wolną, i szepnął.
— Dziękuję za ostrzeżenie. Będę teraz unikał spotkania się z panną Elizą, aby ludzie mnie z nią nie swatali. Uczyniłaś mi pani prawdziwie przyjacielską usługę.
— Ale, na Boga! — zawołała Romana z uśmiechem — byłam proszoną, przyznać to muszę, o zupełnie przeciwne pośrednictwo, i widzisz pan, żem się sumiennie wywiązała z tego. Ale pan jesteś dziwak. Jak można odrzucać partyą tak świetną?
Maurycy ruszył ramionami.
— Czuje się jéj niegodnym — zakończył.
Ponieważ Sołomerecki dla rocznych obrachunków bawił dłużéj w Warszawie tym razem, miano więc czas po trosze intrygować dla uszczęśliwienia go.
Zapraszano umyślnie tam, gdzie się miała znajdować panna Eliza, ułatwiano im zbliżenie się, a pan Maurycy ze zręcznością, z grzecznością wielkiego pana, najstaranniéj się wymykał.
Niepowodzenie to zabiegów, po których się najlepszego skutku spodziewano, zaczęto w końcu przypisywać Romanie.
Bankierowa miała ją na oku; pewne znaki poufałego porozumienia jéj nie uszły. Gniewano się na nią.
Trankowskiemu, który głosił, że to jest stary romans, mający się skończyć małżeństwem, zaczęto wierzyć, lecz na Romanę to przypuszczane jéj szczęście ściągnęło niechęć i zazdrość.
Z blizka się jéj przypatrując, rozbierając wszystkie zalety, przymioty, wady, dziwactwo, dojrzano wiele stron ciemnych. Zarozumiałość, pychę, brak serca, rubaszność pewną, ton nie najpiękniejszego dźwięku.
Zwolna wszyscy zaczęli jéj okazywać chłód pewien, a poznawszy się na nim, Gryżdówna nadto dumną była, aby się dobijała tego, czego jéj odmawiano. W kilku domach bywać przestała. Kółko jéj uszczupliło się. Nie bolała nad tém, więcéj żyjąc z sobą samą, książkami i muzyką, niż z ludźmi.
Sołomerecki, pożegnawszy ją, wyjechał znowu, nie prędko swą bytność obiecując.
— Może-bym mógł i pragnął być w Warszawie — rzekł, żegnając Romanę — ale mnie nudzi to swatanie, i muszę dać czas ludziom, aby o niém zapomnieli, a dali mi pokój.
Dlaczego Gryżdówna przyjęła to wyznanie z pewną radością, ona sama nie wiedziała. Chciała go widziéć szczęśliwym, ale jéj się zdawało, że piękna bardzo i wypieszczona Eliza, którą suknie paryzkie w zachwyt wprawiały, która toaletą i elegancyą tylko była zajęta, szczęścia poważnemu p. Maurycemu przynieść nie mogła.
Ciągnęło się tak daléj życie samotnicy szaremi mrokami, tym szlakiem pośrednim żywota, który ani daje szczęścia, ani się może nazwać cierpieniem. Upływało dość jednostajnie. Zrana muzyki trochę, przechadzka i książki, czasem ktoś ze znajomych, niekiedy gość przy obiedzie, wieczorem muzyka znowu, lub teatr i książki.
Nie zerwała zupełnie Gryżdówna z bankierową, któréj ceniła bardzo dobre serce i umysł wykształcony, ale mniéj często bywać u niéj zaczęła.
Po niejakim czasie, owa panna Eliza wyszła, wprawdzie nie za księcia, ale za hrabiego, o Sołomereckim trochę zapomniano, bankierowa zatęskniła do muzykalnéj przyjaciółki i przyjechała do niéj, czulsza znowu.
— Zapomniałaś o mnie — rzekła — nie zawiniłam nic, a ostygłaś dla mnie.
— Wcale nie — odpowiedziała Romana — alem dostrzegła, że pani...
I otwarcie wypowiedziała, iż widziała się posądzoną o to, czego nie popełniła: o przeszkodzenie ożenieniu Sołomereckiego.
— Z mojéj strony zrobiłam, com mogła; nie powiodło mi się — rzekła otwarcie — ale winy w tém mojéj niéma.
— Dajże mi pokój z Elizą! — rozśmiała się przyjaciółka — wyszła doskonale za mąż. Hrabia jest wprawdzie bałamut, ale ona go kocha. Wszystko skończone. Bądź-co-bądź jednak — dodała wesoło — gdy myśmy księcia nie mogli ożenić, ty sama się mu postaraj o żonę. Znasz go lepiéj. To skandal, ażeby człowiek, jak on, nie mógł sobie dobrać żony.
— Uparcie przy tém stoi, że się żenić nie chce — rzekła Romana.
— Osobliwa rzecz! — przerwała żona bankiera — Jesteście z sobą w przyjaźni i oboje zaprzysięgliście na celibat, bo i ty się zarzekasz małżeństwa.
— Ja, to co innego — odezwała się Romana. — Gdym była ubogą, nikt nie pomyślał o mnie, nie starał się, nie spojrzał; teraz, gdy mam, choć nie wiele, każde staranie wydaje mi się umizgiem do mojego grosza, nie do mnie. Serce moje nawykło spać, dajmy więc pokój, i niech daléj idzie, jak szło. Starą panną być jest wygodnie... a swoboda nadewszystko.

IX.

W rok potém, wszystko zdawało się powierzchownie tém samém, co było, żadnéj zmiany widocznéj w położeniu znanych osób nikt nie dostrzegał. Ale ktoż czyta w duszy, która przygotowuje zmiany, albo je uskutecznia tą pracą mrówczą, maleńką, powolną, jak chód igły zegara? Panna Romana rozwinęła się przy swobodzie i dobrobycie, rozkwitła, nabrała ciała, a że jéj nigdy na pewności siebie i energii nie zbywało, obracała się wśród najróżnorodniejszych żywiołów, jakie ją otaczały, z takiém uczuciem bezpieczeństwa, z taką niemal mezką odwagą, która tylko kobietom pozbawionym opieki jest daną. Ceniono ją powszechnie, szczególniéj między kobietami, którym zalotnością nie przeszkadzała do podbojów serc, zdając się wyrzekać wszelkiéj do nich pretensyi.
W domu była to najuprzejmiejsza z gospodyń, wesoła, umiejąca każdego zająć, z każdym pomówić o czémś.
Dziwiono się jéj oczytaniu; niektórzy mieli ją za pedantkę, inni posądzali o skryte literackie prace pod pseudonymami; ale Romana, czytając wiele, pisać nigdy nic nie myślała.
— Wszystko jest już napisane — mówiła — i nie jeden raz, ale bardzo wiele razy powtórzone w najrozmaitszy sposób. Po co się trudzić?
Prawie zawsze dobry humor, nieoceniony dar na tym padole płaczu, na którym jęczą wszyscy, choć to im ulgi nie przynosi, a drugich męczy, towarzyszył jéj i ożywiał ją. Nie lubiła płaczków i wzdychających.
Nie wybaczała szczególniéj mężczyznom żebraniny litości.
Dlatego może tak się dobrze rozumieli z Sołomereckim, który był również mężnym pracownikiem w winnicy, nie opuszczającym rąk i znoszącym żar dnia, chłód nocy, pot trudu, z męzką wesołością oblicza i słowem otuchę wlewającém. Ile razy on przyjeżdżał do Warszawy, była to uroczystość dla panny Romany; porywała go na obiady i wieczory, dobierając jemu i sobie takich ludzi, którzy-by ich rozumieli, z którymi-by się myślą można podzielić.
W panu Maurycym nie zaszła téż żadna zmiana, oprócz téj, jaką lepsze kraju poznanie sprowadziło. Pozbył się złudzeń wielu, ale nabył téż przekonania, że kraj był spotwarzany ze względów licznych, że dawało się zrobić więcéj, niż sądzono, ale do tego potrzeba było nie dobréj woli pojedyńczych osób, tylko wspólnego i zgodnego działania ogółu.
Nieraz w saloniku na Nowym Świecie poruszano kwestye najwyższéj wagi, a panna Romana słuchała, ucząc się ich, jak mówiła skromnie.