Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czy urok nowości, czy jakieś przesadzone nadzieje, na wyjezdném Gryżdzie dodały jakby ochoty do życia. Jechał do miasta, prawie sobie całkiem nieznanego, do ludzi zupełnie obcych, bez niczego, coby go zalecać mogło, oprócz pieniędzy, które jemu się zdawały dosyć znacznemi, a które na polu większéj działalności i interesów mogły się wydawać małostką.
Nie miał żadnego z góry obmyślonego planu postępowania, wierzył znowu w siebie.
Było jego zamiarem, naprzód wsunąć się tu bardzo skromnie, cicho i żyć oszczędnie, dopóki-by się nie rozpatrzył i nie rozsłuchał. Stanął więc w małym hoteliku, w ciasnej stancyjce, i natychmiast poszedł sobie szukać mieszkania równie skromnego. Bojaźliwie i ostrożnie szedł krok za krokiem, niedowierzający, bojąc się być oszukanym; z wielkim kłopotem wynalazł to, czego szukał: parę pokojów na drugiém piętrze, przy Bielańskiéj ulicy. Kupił trochę starych mebli, przyjął starą kucharkę, i uchodząc w oczach właściciela domu za wysłużonego, pensyonowanego urzędnika z prowincyi, począł sznurkować po mieście.
Robienie znajomości okazało się tu daleko trudniejszém, niż sądził. Nie miał żadnego z tych przymiotów, które pociągają ku sobie, a powierzchowność starca zgrzybiałego nic się po nim spodziewać nie dozwalała.
Na giełdzie rozsłuchawszy się, przekonał, iż nic do zrobienia nie było. Miesiąc cały błądził tak napróżno, i zniechęcony, widząc, że się nie obejdzie bez pośrednictwa, nie mając żadnego innego, napisał do Natana, aby go polecił któremu ze znajomych sobie współwyznawców.
Żyd w istocie przysłał mu list, pisany po hebrajku, którego on treści sprawdzić nie mógł, i musiał zapewne właściwie go polecić jakiemuś krewnemu z Franciszkańskiéj ulicy; bo drugiego dnia po oddaniu pisma zjawił się u niego młodzieniec, bardzo elegancko ubrany, grzeczny, i ofiarował mu swe usługi.
— Co pan za geszeft myśli robić? — zapytał go.
Gryżda ściągnął ramiona.
— Mam troszeczkę pieniędzy — rzekł. — Natan pewnie panu pisał... lubię spekulować.
— Jaka to ma być spekulacya? — rzekł młodzieniec.
Gryżda odpowiedział wymijająco.
Przybyły, pan German, proponował spółki; pan Zenon sobie ich nie życzył. Po długich omówieniach wyznał wreszcie, że pożyczył-by na procent znaczny.
W Warszawie, gdzie dotąd ośm procentów nie są niczém nadzwyczajném, lichwa dochodzi czasem wysokości bajecznych. Pan Herman obiecywał nastręczyć interesa, z hypoteką na kamienicach, ale naturalnie żądał komisowego, o które się ułożono.
Gryżda wymówił sobie tylko, że na żadne nadzieje i niepewne rachuby pieniędzy dawać nie będzie. Gotów był ograniczyć się piętnastym rocznie, ale wymagał zupełnego ubezpieczenia.
Długo rozprawiając, pan Herman usiłował go na inne drogi wprowadzić; lecz stary pozostał niewzruszonym. Znajomość z tym piérwszym pośrednikiem wkrótce nastręczyła inne i liczne stosunki. Zwąchane pieniądze, ściągały zewsząd ludzi, usiłujących poprobować, czy go się nie uda wciągnąć i oszukać. Pan Zenon był na nowém stanowisku podwójnie i aż do śmieszności ostrożnym.
Interesa téż szły bardzo opieszale i nie odpowiadały jego nadziejom. Kapitał złożywszy w banku dla bezpieczeństwa, ani dziesiątéj jego części w ciągu kilku miesięcy po myśli swéj zużytkować nie mógł. Tymczasem życie, chociaż skąpe, kosztowało dosyć. Gryżda znalazł się zawiedzionym w nadziejach.
W Dubińcach zaraz po wyjeździć Gryżdy zjawił się Sołomerecki. Spodziewał się je powitać z radością; widok sprofanowanego gniazda napełnił go takim smutkiem, że, obejrzawszy się, chciał uciekać. Niéma na świecie nic rozpaczliwszego dla człowieka, nad powrót do miejsc, w których było niegdyś życie, a panuje nielitościwa śmierć i zniszczenie.
Nie znalazł tu Sołomerecki żywéj prawie duszy z dawnych sług, nawet poczciwego Symeona, którego dworek stał pustką walącą się i odartą, przechadzka po pałacu wycisnęła mu łzy. Z tego, co po ojcu tu zostało, nic nie poszanowano; ślady gospodarstwa pani Gryżdzinéj były widoczne.
Popsuto, pozacierano wszystko. Sołomerecki niemal pożałował, że przez pobożne uczucie nabył miejsce, które mu się wydawało teraz niemożliwém do wytrwania w niém.
Ogrodu część, najbardziéj mu pamiętną przechadzką z Romaną, znalazł wykarczowaną na pole; cieplarnie odnowione waliły się; wszystkie budowle potrzeba było na nowo wznosić.
Z pałacem sam nie wiedział, co poczynać. Restauracya jego była-by niezmiernie kosztowną, zaniedbanie groziło ruiną. Kazał tymczasowo dach pokryć od słoty, chciał się namyślić.
Dał się namówić na to kupno, ale teraz widział, że błąd popełnił. We wspomnieniach były-by Dubińce pozostały dla niego uroczemi; rzeczywistość była odrażającą.
Na parę dni zamieszkawszy dworek, który wprzódy zajmowała Romana, Sołomerecki otrząsnął się wreszcie z tych wrażeń bolesnych, rozmyślił, powziął pewne postanowienie, wydał dyspozycye i niemal rad, że opuszczał to cmentarzysko, powrócił do swéj fabryki.
Tu nie było ani poezyi, ani wspomnień, ale gorączkowe zajęcie nie dopuszczało w tęsknieniach się zatapiać i gryźć tém, co było niepowrotném.
Maurycy znalazł się w swoim żywiole i powiedział sobie, że człowiek do rozmyślania na ruinach nie jest przeznaczonym, ale do działania. Obiecywał więc sobie na przyszłość z dala kierować podźwignięciem Dubiniec, zwolna je przyprowadzić do znośnego stanu, i nie zaglądać tam, dopóki by rozpaczliwe na nim czyniły wrażenie.
Wspomnienie Romany przybyło z nim razem z Dubiniec, w których ona, jéj los i życie, żywo mu znowu na myśl przyszły i sercem poruszyły. Ile razy bywał w Warszawie, widywał ją zawsze, przyjaźń ich nie zmieniła charakteru, ale stała się dla obojga koniecznością, potrzebą, któréj nie taili przed sobą.
Sołomerecki wiedział, że Gryżda udał się do Warszawy. Napełniało go to obawą, aby się nie zbliżył do córki, nie połączył z nią i tym sposobem nie rozerwał ich stosunku.
Za piérwszą swą bytnością, starał się wyrozumiéć, czy Romana nie widziała ojca, czy o nim wiedziała; lecz wprost pytać nie śmiejąc, nie dowiedział się o tém.
W istocie Kostek już doniósł, że Gryżda przeniósł się do Warszawy, ale go córka szukać nie mogła, on wcale nie myślał, i reszta zdana była na losy. Mieliż się kiedy spotkać i jakie to być mogło spotkanie? Romana myślała o tém z trwogą.
Rada go była zobaczyć choć z daleka, lecz kółko, w którém krążył Gryżda, wcale było różne od tego, w jakiém się ona obracała. Na Bielańskiéj ulicy, w sąsiedztwie giełdy, ona nie miała lekcyi; on zaś na Nowy-Świat, na Krakowskie Przedmieście, bardzo rzadko zabłądził.
Nareszcie dnia jednego Romana zetknęła się z nim prawie oko w oko na trotuarze i przeraziła, poznawszy go z trudnością, zestarzeniem jego i zmianą na twarzy.
Szedł z głową spuszczoną, tak zamyślony, że jéj ani spostrzegł, ani poznał, usunął się trochę na bok i pominął. Domyślając się, że może powracać do mieszkania, o którém wiedziéć chciała, Romana, idąca z lekcyi do domu, z daleka poszła za nim na Bielańską ulicę, zapytała się stróża, czy mieszka w tym domu, i otrzymała potakującą odpowiedź.
Zbiedzona powierzchowność ojca taką w niéj obudziła litość, tak poruszyła jéj sercem, że postanowiła, bądź-co-bądź, pójść do niego, i przynajmniéj sprobować w nim też uczucie dawne wskrzesić.
Nie odkładała tego długo, i drugiego dnia, z bijącém sercem, zastukała do drzwi na drugiém piętrze.
Brudna stara służąca otworzyła jéj, a widząc ładnie ubraną panienkę nie przypuszczała wcale, aby ona do jéj pana przyjść mogła. Po długich targach, wpuściła ją nareszcie.
Gryżda na pół ubrany przechadzał się po licho umeblowanych pokoikach. Nie poznał córki, aż do niego przemówiła; wpatrywał się w nią długo, nie okazał żadnéj dla niéj czułości. Przyjął ją zimno.
Biednéj dziewczynie łzy się w oczach kręciły.
Sądząc, że ojca to odstraszać może, iż się lęka, aby nie potrzebowała pomocy jego, zaczęła z ży-