Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gimnazyum, z chłopaka ubożutkiego, syna wdowy biednéj, która go, sama głodem mrąc, wychowała, wypieściła, całe na nim pokładająca nadzieje, — nadzwyczajną ruchliwością, sprytem, rzutkością i zmysłem praktycznym, (bo inaczéj trudno to nazwać było), Kostek dorobił się zamożności i pewnego stanowiska.
Był, jak się zdawało, kapitalistą, choć o jego majątku żywa dusza nie wiedziała; miał już swój dworek z ogródkiem w miasteczku, który szczególniéj dla matki staruszki nabył, i jako totumfacki, plenipotent, pośrednik, prawnik po trosze, służył okolicy.
Piękny ten chłop, przez całe życie nieustannie w intryżki miłosne zawikłany, nie ożenił się dotąd i nie zdawał się starać o to. Nie miał czasu.
Pracowity nadzwyczajnie, nieznużony, snem się obchodził przerywanym i krótkim, jedzeniem ladajakiem, gotów był noce ślęczyć nad papierami, pijać szklanka po szklance herbatę, którą sobie sam na samowarku gotował.
Miłość jego dla matki staruszki była rozrzewniającą. Wszystek czas wolny spędzał przy niéj, służył jéj, pieścił, a że biedactwo zdziecinniało, obchodził się z nią, jak z ukochaną dzieciną.
Matka Kostka, prosta kobiecina, ale wielkiego serca, dla jedynego dziecka wiele przecierpiała, pracowała i wyprowadziła je na ludzi. Teraz była to wiekiem i reumatyzmem złamana staruszka, zgarbiona, trzęsąca się, z trudnością mogąca podnieść głowę, aby kochanego Kostka zobaczyć, którą z krzesła do łóżka przeprowadzać syn musiał, ogarniać i poduszkami ostawiać.
Dożywała tak lat swych, pieszczona, z tą pociechą w sercu, że swojego ulubionego widziała w dostatku, wziętości i takim, jakim go w dzieciństwie widziéć marzyła. Jedyném strapieniem jej było, że się nie żenił; ale Kostek, śmiejąc się, odpowiadał naglącéj matusi, że miał na to czasu dosyć, i że musi wprzód gniazdo wysłać wygodne, w którémby tylko ptasiego mleka brakło.
Kostkowi natura nie dała nadzwyczajnych zdolności umysłowych, w szkołach był uczniem miernym, ale w życiu okazał się mistrzem. Zawsze sobie umiał poradzić; wszędzie, gdzie dojść pragnął, znalazł drogę lub ścieżynę; ludzie go lubili, i — co największa, szczęściło mu się.
Z jakich powodów pomiędzy nim a Gryżdą przyszło do zapasów, do wojny, do nienawiści, trudno było dośledzić. Naprzód podziałała wzajemna antypatya, potém Gryżda, posprzeczawszy się, nazwał Kostka nieukiem i głuptaszkiem, w oczy czy za oczy, naostatek mowa i zazdrość grała w tém jakąś rolę. Kostek był-by chętnie objął interesa Sołomereckiego i przysięgał się, że jego-by wyratował, a sam téż dobił się kawałka chleba.
Gryżda, który z Seminaryum i zawodu nauczycielskiego wiele wyniósł wiadomostek i owę sławną logikę, Kostka miał za prostaka, lekceważył, obraził jego miłość własną. Razy kilka starli się publicznie i Gryżda, władający językiem i argumentami silnie, pobił samouczka na głowę. Nie mógł mu tego Kostek darować.
Wszędzie więc, gdzie tylko mógł zaszkodzić Gryżdzie, zawalić mu drogę, wpływem swym utrudnić coś, czynił to namiętnie, a nawet gotów do ofiary.
Po śmierci księcia Sołomereckiego, gdy interesu Gryżdy wzięły obrót nadzwyczaj pomyślny, Kostek nie był w okolicy i zawadzać mu nie mógł. Powróciwszy, zastał już Dubińce opanowane i ręce załamał.