Strona:PL JI Kraszewski Murowanka.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widzieć w nim ani fałszu, ani rachuby, ani ostygnięcia; wszystko przypisywała ludziom, czasem sobie, czasem własnej matce. A im bardziej ciągnięto go niestety, tem silniej i uparciej szukał powodów, aby się wysunąć z domu. Położenie było niesłychanie przykre. Prezes, którego żona się obawiała, nic o tem nie wiedział. Przypadek chciał, by raz nareszcie zastał młodego człowieka w salonie sam na sam z córką, a że był i surowy i grubianin, odprawił go w sposób bardzo niegrzeczny. Ptasio, który może to wszystko obrachował... uszedł pozornie zgryziony, w istocie szczęśliwy... Stosunki były zerwane... Czas było wyznać ojcu położenie i miłość córki, ale matka nie miała na to siły... Zachorowała, gryzła się... i z łez i boleści, córkę przyciskając do łona — umarła bezprzytomną.

XIII.

— Zkądże ty u licha tak dobrze wiesz o szczegółach? — zapytał Walenty.
— O to nie pytajcie. W istocie jestem inkwirentem; śledzić musiałem. Znalazłem świadków... Ale to co wiem, wiem dobrze.
— Idźmy dalej — dodał towarzysz — idźmy dalej.
— Już tylko słów kilka i kończę — zawołał Julian. — Wystawcie sobie straszliwą, rozpaczliwą śmierć kobiety, którą ten człowiek zabił, położenie córki, jej wstyd... jej cierpienie, gniew ojca i wygnanie z domu... sieroty. Były to sceny dramatu Diderot’a... Kto wie, Schillerowskiej tragedyi może.
Helena zniosła to wszystko ze stoicyzmem niezachwianej wiary w ukochanego. Ani jego postępowanie, ani słowa, ani odstępstwo otworzyć jej ócz nie mogło... Powtarzała konającej matce, powtarza siostrze do dziś dnia: »Wy go nie znacie... wy go nie znacie! On nieszczęśliwy! On się obawia ojca... On ma matkę... On musiał mnie porzucić... Ale on mnie kocha, on wróci!«
Starano się rozbić tę ułudę z nielitościwą surowością — napróżno. Helena utworzyła sobie raz z niego ideał i strącić go z tego piedestału nie chciała, nie mogła...
— Jakże więc, jeszcze w niego wierzy?!
— Najzupełniej... I tłumaczy go i uniewinnia... Prawie równocześnie ze śmiercią matki i wychodzącą z domu trumną, wyszła biedna Helena, nie wiedząc dokąd pójdzie, nie myśląc nawet ukrywać swojego wstydu...
Prezes drugą córkę wydał zaraz za podżyłego kolegę, aby się jej pozbyć z domu... i o pierwszej już nie myślał.
— A ten łotr? — zapytał chłodno Walenty.
— Nie widziała go więcej... Jest to istota... mniejsza, że bez serca... ale bez sumienia. Szydzi prawie z ofiary swej, która mrze we łzach i męczarni... Mąż siostry zakazał jej przyjmować Helenę, ukradkiem więc tylko widywać się mogą. Ojciec wyrzekł się zupełnie... Powiedzcież mi panowie, rozważywszy dobrze wszystko, czy sprawiedliwie pokutuje ta istota za zbytnią swą wiarę w serce ludzkie, o którego fałszach jej nie ostrzeżono? Kto tu winowajcą? ona czy on? Kto ukarany być ma? Kto cierpieć powinien?
Milczeliśmy; Julek się zapalał.
— Powiedzcież mi — dodał — maż to tak pozostać? mamyż na tego Boga, na którego ramiona wszystko składają ludzie, co nic wykonać nie chcą, złożyć i ukaranie winowajców i nagrodę nieszczęsnej ofiary? Czy społeczność chrześciańska, braterska, na obraz i podobieństwo Boże stworzona, nie ma się poczuwać do obowiązku prokuratora i zagaić tę sprawę?
— Wiem — dodał żywo, — że żądam rzeczy niesłychanej. Ale... dobrze li tak jest?
— Tak jest! — rzekł z westchnieniem Walenty... i spuścił głowę.
— Ale czy tak być powinno?...